Kraina Lovecrafta – S01E01 – Sundown

Wyjątkowo czule odnoszę się do wszelkiego rodzaju filmowych hybryd, a taką najwyraźniej będzie (domysł wyniesiony wprawdzie po pierwszym odcinku) Kraina Lovecrafta. Najnowszy serial stacji HBO oparty na powieści Matta Ruffa wydanej w 2016 roku to mariaż społecznego dramatu z wyrywną, nieokiełznaną i wyłamującą się z telewizyjnego formatu pulpą.

Fabuła? Na pozór banalna. Młody Afroamerykanin Atticus Freeman (Jonathan Majors), weteran wojny w Korei, pasjonat literatury science-fiction przemierza Amerykę w poszukiwaniu ojca. Wchodzimy więc dość szybko w nurt kina drogi. Razem z przyjaciółką z dzieciństwa i wujem ruszają tropem ojca Atticusa i odwiedzą miejsca, do których w tym czasie, na tej szerokości geograficznej, mają zakaz wstępu. Szczególnie po zachodzie słońca. Tytuł pierwszego odcinka to Sundown, a odnosi się do tzw. „Sundown towns”, czyli miast, w których osoby czarnoskóre nie mogły przebywać po zmroku. Reżyserem pierwszego epizodu jest francuski filmowiec Yann Demange, twórca wyśmienitego W potrzasku. Belfast ’71 z 2014 roku.

Zielona mila.  

Twórcy od początku jasno wskazywali, że ich Kraina Lovecrafta będzie (przede wszystkim) serialem o rasizmie. Tego nikt nie negował, przesłanie jest jasne, obrazki są sugestywne, a wszelkie zdania malkontentów zaczynające (i kończące) się na „kolejny film o tym samym” pozostawię bez komentarza. Kawał paskudnej historii jest przedstawiony w taki sposób, że nie mamy wątpliwości co do trudów, z jakimi musieli borykać się na co dzień czarnoskórzy bohaterowie serialu wyprodukowanego pod skrzydłami HBO. Bardzo czytelna jest również metafora, bo potwory rodem z kart powieści Lovecrafta nie muszą być najstraszniejsze. To człowiek potrafi zgotować najgorsze piekło drugiemu człowiekowi, a zło drzemiące pod ludzką postacią potrafi być niewyobrażalnie przerażające. Jednak nie tylko to stanowi o sile serialu (choć w gruncie rzeczy mogłoby wystarczyć). Twórcy nie na darmo bowiem odwołują się tutaj do dżentelmena z Providence, którego ducha czuć bardzo wyraźnie.

Wracamy więc do wspomnianej hybrydy, bo potwór pod ludzką postacią to jedno, ale kosmiczne zło, przy którym ludzkość jest tak istotna jak ziarnko piasku, daje ujmujący mrokiem klimat, a w finale pierwszego odcinka bardzo wyrazisty kształt wszystkiego co najlepsze z prozy Howarda Phillipsa Lovecrafta.

Szacunek dla dżentelmena. 

Szczerze powiedziawszy nikt chyba nie spodziewał się takiego zwrotu akcji, który mnie osobiście przypomniał seans filmu Cloverfield Lane 10 Dana Trachtenberga. Okazuje się, że krzyżowanie stylów kolejny raz się opłaciło, a wystarczyło trochę odwagi i wyczucia. Cała reszta to opowiadanie przejmujących epizodów z najbardziej mrocznych kart historii przy jednoczesnym odwoływaniu się do szlachetnej literatury grozy, oddawanie hołdu kadrami, językiem, odniesieniami, które więksi znawcy niż ja wyłapią bez problemu i na pewno w większym natężeniu. Pierwszy odcinek pokazuje, że można z powagą i szacunkiem pochylić się nad Lovecraftem, wyciągnąć kawałek mitologii, przedstawić zalążek świata, wyjąć intrygujące elementy, ale jednocześnie nie zatracić ducha z tamtego fantastycznego świata.

Patryk Karwowski