Zaginione dziewczyny

Ta sprawa była źle prowadzona od początku. Nikomu nie chciało się podejmować tropu zaginionej prostytutki, szukać dowodów na bagnach, przepytywać szczegółowo po raz kolejny bogatą społeczność skupioną w Oak Beach, miejscu, gdzie urwał się ślad. Na cztery ciała uduszonych kobiet policjant wpadł przypadkiem, więcej do sensacji nie było potrzebne. A jednak matka zaginionej Shannan uparła się, żeby córkę znaleźć.

Mari Gilbert (w którą wcieliła się Amy Ryan), wokół której skupiona jest fabuła, to kobieta pracująca od zawsze. Ciągle na dwóch etatach, pokłady frustracji wybijają z jej oblicza, zachowania i języka. Praca, nocki i troski dodają jej kilkunastu lat. Wychowuje jeszcze dwie dziewczynki, a z Shannan kontakt urwał się jej dość szybko. Stały za tym dramatyczne decyzje, do których będzie nam się jednak trudno przekonać.

Gdy widzimy główną bohaterkę, ta czasami zajmuje małą część kadru, nierzadko stoi z boku. Tak jakby reżyserka nie chciała uchwycić całości czy postawić jej sprawy w ważnym, centralnym miejscu. To działanie z premedytacją, które doskonale zaprezentował autor zdjęć Igor Martinovic. To samo dotyczy innych postaci, nierzadko istotnych rzeczy. To dystans, który wiązać trzeba z naturą samej opowieści i tego, jaką przyjmujemy postawę wobec Mari, ale także dystans, który wiązać należy z osobą reżyserki. Dla Liz Gerbus Zaginione dziewczyny to pierwszy fabularny film pełnometrażowy. Do tej pory reżyserka kręciła tylko dokumenty (ma na koncie kilkadziesiąt tytułów), a zdystansowanie to przecież jeden z elementów rzetelnego przedstawienia tematu. Tak jak tutaj, gdy w grę wchodziła prawdziwa historia. Scenariusz oparty na książce Roberta Kolkera nie dotyczył jednak prób pojmania samego mordercy, a raczej walki z systemem i opieszałością policji. W tym przypadku, w opowieści opartej na sprawie z Long Island, wspomniany dystans wzmaga chłód, który towarzyszy nam podczas seansu. Mało tu bowiem rzeczy, które dałyby promyk nadziei, ociepliły obraz. Gliniarze machnęli ręką, media podjęły jedną narrację, nie ma dziennikarza śledczego, któremu „się chce”, a i z matką zaginionej dziewczyny jest nam bardzo nie po drodze. Nie wzbudza sympatii, a decyzje, które musiała kiedyś podjąć, każą mieć rezerwę do wszystkiego co mówi, jak się zachowuje. Przyznam, że zabrało mi dużo czasu, by zacząć jej kibicować.

Zaginione dziewczyny to zimny film o ciężkim, przykrym i niesprawiedliwym losie, o tym, że czasem trzeba poświęcać najważniejsze rzeczy. To najtrudniejsze wybory i nikt nie ma prawa osądzać, dopóki nie zrozumie sytuacji. Tak jak ja. Łatwo mi było bowiem rzucać oskarżenia, chociaż wiem, że nie powinienem tego robić. To trudny film, a język, którym operuje tu Liz Gerbis przypomniał mi inną autorkę kina niezależnego, Debrę Granik, a szczególnie jej Do szpiku kości. Oba filmy (Zaginione dziewczyny i Do szpiku kości) spotykają się w wielu momentach, gdy temat zaczyna krążyć wokół okruchów życia. Są tak samo niełatwe w odbiorze, ale również pozwalają poczuć to, co czuły ich główne bohaterki. Odrzucone, nierzadko wykluczone, pozostawione samym sobie, gdy trzeba zacisnąć zęby i pokazać środkowy palec wszystkim źle życzącym. Niestety, jak się okazuje, życie pisze najsmutniejsze scenariusze.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 95 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Liz Garbus
Scenariusz: Robert Kolker (powieść), Michael Werwie
Obsada: Amy Ryan, Thomasin McKenzie, Gabriel Byrne, Lola Kirke, Oona Laurence, Dean Winters
Zdjęcia: Igor Martinovic
Muzyka: Anne Nikitin