Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw

Kto by się spodziewał w 2001 roku, że Szybcy i wściekli, policyjny thriller o nielegalnych pościgach rozwinie skrzydła jako znosząca złote jajka franczyzowa kura. Nie spodziewał się tego zapewne Rob Cohen, reżyser pierwszej części. Od tamtego czasu ewoluowało wszystko, powiększał się budżet, zasięg (seria łapała w swoje sidła nowych, często coraz młodszych widzów), a sam gatunek i wiarygodna historia zrobiła obrót o 180 stopni i skończyła jako infantylna ekranizacja nieistniejącej gry komputerowej. Tak, fani serii Szybcy i wściekli od odcinka szóstego wzwyż będą zachwyceni. Są fruwające samochody, samojezdne motory, doszedł antagonista, który z powodzeniem zaistniałby u Marvela.

David Leith, swego czasu kaskader i obiecujący twórca gatunku, który leży nam wszystkim na sercu, pogrążył się niestety w producenckim szale wykręcania wyników w box officach. Przypomnę, że Leith razem Chadem Stahelskim, kolegą po kaskaderskim fachu, wszedł na salony z pierwszym Johnem Wickiem. Po sukcesie postanowił jednak wgryźć się w branżę solo i udowodnił swoją Atomic Blonde, że na robocie się zna. Zaprzedał jednak duszę diabłu i nakręcił hiper żenującego Deadpoola 2 (o zgrozo, Ryan Reynolds pojawia się gościnnie w Hobbs i Shaw) pod skrzydłami Marvela – swoistego pogromcy talentów. Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw chociaż od Marvela nie pochodzi, to mógłby z powodzeniem stanąć obok jego produkcji. Jest tak samo obliczony na zyski, skalkulowany, na szczęście nie jest żenujący, choć aż do przesady niewiarygodny i naiwny. Owszem, skłaniając się do konwencji, która towarzyszy serii od jakiegoś czasu, wszystko się zgadza, ale tym razem do głosu dochodzi czyste sci-fi. Antagonista, który sam nazywa się czarnym Supermanem w osobie Brixtona (Idris Elba) to wytwór nanotechnologii, z wszczepami i gadżetami, które o zawrót głowy przyprawiłyby samego Tony’ego Starka…

Do bólu poprawny Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw jest satysfakcjonujący tylko, gdy udaje (dość sprawnie) po co tak naprawdę powstał. Formuła buddy movie, na którą tu liczyłem, sprawdza się częściowo, a i tak są to najlepsze momenty filmu. Wspomniana poprawność uderza i od tej strony, próżno tu bowiem szukać relacji tych z poziomu mistrzowskiego z filmów Waltera Hilla (48 godzin, czy nawet późniejsza Czerwona gorączka). Tutaj animozje wypływają z ogólnej niechęci do siebie, kończą się kilkoma szturchańcami, minami i żartami, ale to też z kategorii bezpiecznych i sympatycznych.

Mało intrygujący scenariusz (zniknął wirus, trzeba go odzyskać) próbuje coś sprzedać od strony społecznego przekazu, ale idzie to twórcom cokolwiek kiepsko. Ich zabiegi, by jedną ze stron konfliktu uczynić organizację, która ma w swoim manifeście hasła nawiązujące do marzeń o stworzeniu nadludzi, nie wykraczają poza czczą gadaninę i monologi. Nawet Hobbs i Shaw nie wiedzą do końca z kim walczą, stąd pewnie furtka do kolejnej części.

Jestem rozczarowany i zły (na siebie), bo przecież wiedziałem czego się spodziewać, tym bardziej, że po seansie obejrzałem raz jeszcze zwiastun i, trzeba to oddać, twórcy nie kłamali. To niepoważny,  za długi, dziecinny film akcji z takimi samymi scenami, których nie jestem w stanie docenić, bo kończą się i zaczynają tam, gdzie leży konsola do gier.

Za seans dziękuję sieci kin

Czas trwania: 135 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: David Leitch
Scenariusz: Chris Morgan, Gary Scott Thompson, Drew Pearce
Obsada: Dwayne Johnson, Jason Statham, Idris Elba, Vanessa Kirby, Helen Mirren
Zdjęcia: Jonathan Sela
Muzyka: Tyler Bates