Miasto na wzgórzu – sezon pierwszy

Miasto na wzgórzu, czyli Boston z lat 90. i Charlestown, dzielnica. Albo miasto złodziei, jak głosił tytuł filmu Bena Afflecka, który jest zresztą jednym z producentów tego dziesięcioodcinkowego serialu. Akcja filmu Afflecka również rozgrywała się na półwyspie pomiędzy rzekami Charles i Mystic, w miejscu, w którym znaczną część populacji zasilają emigranci z Irlandii. Nie bez powodu przypominam Miasto złodziei, bo ten ma z serialem oprócz Charlestown wiele wspólnego.

W czasie wzrastającej liczby napadów i rozbojów, w mieście, gdzie na porządku dziennym można być świadkiem aktów przemocy na tle rasistowskim, również tych, w których prowodyrami są policjanci, kilku ludzi próbuje coś zmienić. Osią fabularną są napady zbrojne na konwoje przewożące pieniądze. Dokonuje ich grupa mężczyzn, których łączą rodzinnie konotacje, a proceder kryminalny tkwi w tej irlandzkiej familii od dawna. To takie Królestwo zwierząt, a wplątani są wszyscy od matki po kuzynostwo. Ekipa raz na jakiś czas organizuje napad, ale i tak ledwo wiążą koniec z końcem, tym bardziej, że jedna z akcji nie poszła według planu i konwojenci musieli zginąć. Przestępcy bynajmniej nie są bezimienni, bo twórcy serialu dołożyli wszelkich starań, by każdy bohater był postacią z krwi i kości. Nawet jeżeli przesiąknięty jest złem, albo żółcią, to wokół niego znajduje się pierwiastek dobra na tyle silny (rodzina, dzieci, najbliżsi), że trudno nam do końca się za kimś opowiedzieć. Stron konfliktu (konfliktów) jest w Mieście na wzgórzu co najmniej kilka, jak prokurator DeCourcy Ward (Aldis Hodge) z politycznymi aspiracjami, elegancki prawnik z misją. Chce rozwalić system, a na jego zgliszczach zbudować ład i porządek. Ambitny, ale nie ma pomysłu na krucjatę. Z pomocą, chociaż we własnym interesie przychodzi agent FBI Jackie Rohr (Kevin Bacon). Być może najważniejsza postać z całego serialu. Szuja i degenerat, chociaż cieszy się szacunkiem przełożonych i respektem u kolegów. Używa, puszcza się, zastrasza, kombinuje i szantażuje. Mąż i ojciec. Dzięki siatce swoich informatorów, ma bardzo dobre wyniki, wie jak szybko znaleźć morderców, złodziei. Kombinator i manipulator w jednej osobie. Ale nawet on jako antybohater tego serialu jest na tyle charyzmatyczny i na tyle nonszalancki (a przy tym doskonale wykreowany przez Kevina Bacona), że przykuwa uwagę widza i miejscami kibicujemy w jego starciach z przestępczym półświatkiem. To niepisany pakt pomiędzy agentem i prokuratorem (prawie jak zawarty z diabłem) napędza akcję i stanowi o charakterze tego nietuzinkowego serialu.

Mieście na wzgórzu nie ma ludzi bez skazy i wszyscy mają swoje za uszami. Przez to trudno wskazać bohatera pozytywnego, bo każdy ma swój interes i chce jak najwięcej ugrać. Ucierpią zawsze niewinni i to przez niewinnych kibicujemy łotrom w ich niecnych działaniach, by ten pierwiastek dobra pozostał nietknięty i nie oberwało się przez wpadkę postronnym.

Miasto na wzgórzu, oprócz tego, że jest doskonale zagrany i napisany, ma jeszcze kilka atutów. Udało się wiarygodnie przedstawić toczącą się przez miasto zgniliznę, a mimo to nie odhumanizowano serialowych zbirów. Każdy ma wiarygodne motywy, by stać po ciemnej stronie lub powoli na nią przechodzić. Wątki obyczajowe naturalnie zazębiają się z życiem prywatnym, bo przecież robota przynoszona jest do domu i przez złodziei i przez stróżów prawa. Nie liczcie więc na akcję jak z Gorączki Michaela Manna, strzelaniny czy pościgi. Serial oferuje cięte dialogi, ale też niezły motyw z ilustracją wewnętrznego systemu i ludzi, którzy potrafią się sami zorganizować, by zwalczać przestępców (vide pojawiająca się w kilku odcinkach grupa uderzeniowa, która sformowała się z policjantów „którym zależy”). Pomimo braku klasycznego śledztwa (próżno tu wyczekiwać policyjnej roboty, tropienia, śledzenia, podsłuchów, zbierania dowodów i dedukcji), serial angażuje bardzo mocno. Wydaje się, że śledztwo z definicji przestało istnieć, liczą się haki, a wszystko zaczyna się i kończy na długach, zobowiązaniach i działaniach, po których większość stróżów prawa miałaby moralnego kaca. Nie ci z Bostonu.