Nazywam się Dolemite

Można się zastanawiać „Po jakiego chuja Wacława Scott Alexander i Larry Karaszewski, dwóch scenarzystów białasów zabrało się za historię Rudy’ego Raya Moore’a”? Albo lepiej! Co też, ta sama para, może wiedzieć o drodze czarnego tułacza, blaxploitation i rapie? Gdy jednak przypomnicie sobie poprzednie filmy, przy których Scott Alexander i Larry Karaszewski współpracowali, szybko zrozumiecie. Już od dawna bowiem interesowały ich biografie partyzantów, ludzi którzy gdy widzieli tłum pędzący w jedną stronę, ci zapierdalali w drugą. Mają na koncie scenariusze do takich filmów jak Ed WoodSkandalista Larry FlyntCzłowiek z księżyca. To historie indywidualistów, którzy na przekór wielu przeciwnościom losu osiągali sukces, choćby osobliwy i dla zamkniętego kręgu fanów. I czy sprawa dotyczyła wydawcy z branży porno, najgorszego reżysera świata, kontrowersyjnego komika, a teraz Rudy’ego Raya 'ja pierdole’ Moore’a, sedno opowieści zawsze krążyło wokół ich uporu. Nazywam się Dolemite to opowieść o człowieku orkiestrze, muzyku, komiku, ojcu chrzestnym rapu, aktorze, producencie filmowym, mężczyźnie, który powiedzonkiem „z gówna bata nie ukręcisz” podciera sobie dupę i bije na tym kokosy. I dobrze, wielbię takich ludzi i szanuje.

Z jednej strony można narzekać, bo Nazywam się Dolemite to nic więcej niż poprawnie nakręcony biopic, ale jednocześnie niezwykle ważny i potrzebny, by pokazać młodym ludziom kawał historii śmieciowego kina, przekonać ich, że jeżeli o czymś marzą, muszą z tym ruszyć na przekór ględzeniu reszty. Marzenia bowiem ma każdy, niestety wielu z nas przechodzi z nimi do porządku dziennego nic z nimi nie robiąc. Wielu również z niespełnionymi marzeniami umrze nawet się do nich nie zbliżając. Ale Rudy Ray Moore marzył tak bardzo i był tak zdeterminowany, że musiał do czegoś dojść i pokazać środkowy palec ojcu, który traktował go jak śmiecia (film przybrał komediowy ton, wiec cały tragizm Rudy’ego i dramatyczne wspomnienia z dzieciństwa ograniczyły się do jednej sceny z rodzinnym zdjęciem).

Film rozpoczyna się gdy Rudy nagrywa kolejne płyty z muzyką, której już nikt nie słucha. Płyty zalegają w kartonach, nikt ich nie chce puszczać, nikt nie chce kupić. Rudy’emu czas przelatuje przez palce, ale na szczęście ma nosa do trendów i jest doskonałym obserwatorem, wyczuwa na co jest popyt. Wchodzi w wulgarną komedię, kopiuje język ulicznych żuli, opiera swój program na sprośnych żartach którym daleko do finezji poetów stand-upu. Dowcipy o dupczeniu sprzedają się jak ciepłe bułeczki, ludzie ustawiają się w kolejkach do szemranych klubów gdzie występuje i w takich samych kolejkach po płyty z nagranym show Rudy’ego, który od tej pory będzie firmować wszystko pseudonimem Dolemite.

Te płyty wychodzą w kolorowych okładkach, którą idą w parze z estetyką Dolemite’a, czyli dużo cycków i jeszcze więcej cycków. Jako komik dochodzi na wysokie miejsce w listach Billboardu, zaczyna marzyć o filmie, tytuł już znacie, Dolemite. To jeden z klasyków blaxploitation, który ujrzał światło dzienne w 1975 roku, a fabularnie zawierał w sobie esencje całego nurtu: walki kung-fu, strzelaniny, pościgi, sporo golizny i seksu.

Nazywam się Dolemite to rzeczywiście poprawny biopic, który nie dostarczy wielkich emocji, napięcia, nie przybliży ludzkiego dramatu, ale z pewnością pokaże prawa, które rządziły rynkiem. Można mieć za złe twórcom, że nie rozgraniczyli „sceny” od życia prywatnego i Rudy jest taki sam w każdym momencie w filmie. Gdy się bowiem przejrzy wywiady z nim, to w mig można wyłapać, że nie miał tyle charyzmy co Eddie Murphy. To dość znacząca sprawa, a nie żaden niuans i szybko można stwierdzić, ze twórcom zależało raczej na pogodnej stronie historii. Charakter utworu jest więc mocno nakreślony przez silne i (jak widać) nie dające się poskromić komediowe emploi Murphy’ego (co nie zmienia faktu, że to jego fenomenalny ekranowy występ).

Szanuje jednak, że twórcom udało się rzetelnie uchwycić specyficzny okres w życiu filmowych partyzantów, gdy musieli wykładać kasę, by pokazać swój własny film w kinie. Szanuje również to, ze duża cześć filmu poświęcona jest aktorskiemu debiutowi Rudy’ego, który zapożyczając się na tysiące dolarów, zrzekając się praw do nagrań ze sceny komediowej, na filmie zarobił 10 milionów. To właśnie obraz przemysłu, planu filmowego i postaci związanych z produkcją czyni tak naprawdę z Nazywam się Dolemite tak interesujący film (chociaż głównie dla osób zaznajomionych z tematem). Przy tej okazji można wyłapać wiele znanych i zasłużonych dla eksploatacji, a sportretowanych tutaj osób. Jest (wtedy) dwudziestoparoletni operator Nicholas Josef von Sternberg, aktor D’Urville Martin, który debiutował Dolemitem jako reżyser (i na tym się skończyło) i kilku innych (ale nie będę zabierał przyjemności z wyłapywania). W obsadzie Netflixowej produkcji znaleźli się ci, dla których Rudy był inspiracją na ich własnych ścieżkach kariery, co znamienne, dla każdego na innym polu – muzycznym (Snoop Dogg), aktorskim (Wesley Snipes), czy komediowym (Chris Rock). Dla fanów taniego kina Nazywam się Dolemite powinien być filmem bardzo ważnym, ilustracją pewnego marzenia i drogi do jego spełnienia. Dla krytyków, tak jak Dolemite 40 lat temu, tak Nazywam się Dolemite dzisiaj będzie o tym samym. Durnym, wulgarnym filmem z cyckami i niesmacznymi dowcipami.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 117 min
Gatunek: komedia
Reżyseria: Craig Brewer
Scenariusz: Scott Alexander, Larry Karaszewski
Obsada: Eddie Murphy, Keegan-Michael Key, Wesley Snipes, Craig Robinson, Chris Rock, Snoop Dogg
Zdjęcia: Eric Steelberg
Muzyka: Scott Bomar