Lizzie

Morderstwo państwa Borden wcale nie byłoby tak szeroko komentowane, bo przecież XIX wiek w Ameryce to dość niebezpieczny okres, nawet na terenach zurbanizowanych, a małżeńska para zaciukana siekierą to nic niebywałego. Jednak sprawa dotyczyła osób zamożnych (i dość znanych w Fall River w stanie Massachusetts), więc proces stał się z miejsca cause célèbre. Sąd obradował sprawnie, a wyrok zapadł po półtoragodzinnych obradach. Lizzie Borden została uniewinniona, a jako uzasadnienie podawano, że jest to niemożliwe, by osoba o takim statusie mogła dopuścić się zbrodni. Nieźle.

Największą skazę posiada Lizzie przy kreowaniu motywów zbrodni, utrudniając tym samym Chloë Sevigny przedstawienie bohaterki (sama z siebie dawała całkiem sporo, a wina leży po stronie scenariusza). Otóż, nie zrozumiałem, dlaczego Andrew Borden i jego żona Abby zginęli. Nie czułem na tyle złej atmosfery, upodlenia, czegokolwiek, by stanąć w jakikolwiek sposób po stronie Lizzie i wytłumaczyć jakoś morderczy akt, czyli cios siekierą w odpoczywającego ojca i zmiażdżoną 19 uderzeniami czaszkę macochy.

Fakt, że twórcy kreślą dość jasno napięcia jakie towarzyszyły rodzinnemu życiu, ale w żaden sposób nie próbują ustawić widza względem bohaterów. Nie może tu być mowy o jasnym podziale na antagonistów i protagonistów, przynajmniej ja nie potrafiłem takiej klasyfikacji się podjąć. A może jest to właśnie atut produkcji?

Trzeba przyznać, że Craig William Macneill zrobił wiele, by postawić Lizzie w roli ofiary. Jako stara panna, w życiu obostrzonym zakazami wije się pomiędzy swoją seksualnością, dramatami z ukochanymi gołębiami, którym ojciec urządził rzeź w szopie, a ciągłymi przytykami o sposób prowadzenia się. Rodzice Lizzie byli bardzo staroświeccy, skąpi (jako jedyni w rejonie wzbraniali się przed elektryfikacją), ojciec apodyktyczny, a według filmowej relacji niszczył wszystko co lub kogo główna bohaterka obdarzyła uczuciem. Tak jak to miało miejsce z nowo przyjętą pokojówką, od której zresztą zaczyna się opowieść. Bridget Sullivan, skromna dziewczyna weszła w świat, w którym z jednej strony nieśmiało chciałaby ją posiąść Lizzie, a z drugiej brutalnie posiadł pan domu. W rolę naiwnej, powściągliwej służącej wcieliła się Kristen Stewart. Przedstawiła postać pomiędzy młotem a kowadłem, według mnie wykorzystywaną przez dwójkę pewnych siebie ludzi. Nie wierzyłem w „uczucie” i nie widziałem przyszłości dla „związku” dwóch kobiet. Czasy czasami, ale wciąż mam wrażenie, że prawdziwą ofiarą jest właśnie Bridget Sullivan. To ona widziała żywych państwa Borden jako ostatnia. Teraz, tłumacząc sobie po trosze jej zachowanie, mógłbym nawet przełknąć tą nieco zagubioną postawę. W ogóle natomiast nie podobał mi się Jamey Sheridan w roli Andrew Bordena. Nie bardzo wiedziałem jakiego bohatera chce przedstawić – niepewnego, tyrana, a może po prostu rozdartego mężczyznę. W każdym wydaniu wypadł nieprzekonująco.

Lizzie nadrabia sferą wizualną, bo zdjęcia Noah Greenberga sprawiają, że film jako thriller wypadł niezwykle tajemniczo, plastycznie, mrocznie. Niemniej szkoda, że całość, która jest przecież pierwszorzędną historią do przeniesienia na wielki ekran, zawiodła tutaj w kilku miejscach. Dom Bordenów obecnie traktowany jako muzeum i miejsce turystycznych odwiedzin wciąż żyje jako atrakcja, lokalna historyjka. Żyje w przekazach, pop kulturowych odniesieniach, przeniesiona na ekran w telewizyjnej Lizzie Borden chwyta za siekierę (tam w rolę morderczyni wcieliła się Christina Ricci). Tegoroczna Lizzie jest filmem niezłym, a mógł być nawet dziełem kultowym.

6/10 - niezły

Czas trwania: 105 min
Gatunek: thriller
Reżyseria: Craig William Macneill
Scenariusz: Bryce Kass
Obsada: Kristen Stewart, Chloë Sevigny, Kim Dickens, Fiona Shaw, Jamey Sheridan
Zdjęcia: Noah Greenberg
Muzyka: Jeff Russo