One from the heart

Mechanik Frank (Frederic Forrest ) i Frannie (Teri Garr), która pracuje w biurze podróży są już ze sobą pięć lat. To zwykły związek, gdzie romantyczna nuta nie wybija się ponad przeciętną z wielkomiejskich przedmieść. Jest trochę ognia, trochę słońca, ale też sporo deszczu. Żyją bez iskry, żyją porządnie. Żeby uczcić ich piątą rocznicę, Frannie załatwia bilety na Bora-Bora i dochodzi do sprzeczki. Jak to się stało, że sprzeczka urosła do kłótni, ani oni, ani ja już ja nie pamiętam. To jeden z tych momentów, gdy mówisz o jedno słowo za dużo i widzisz jak luba stoi z walizką (albo na odwrót).

One from the heart to historia ich rozstania i wzdychania do siebie na odległość. Oboje puszczają się w nocne tango w uścisku bajecznie kolorowego Las Vegas, aura sprzyja, okazji też jest sporo. Frannie spotyka gorącego muzyka (Raul Julia), a Frank jeszcze bardziej gorącą tancerkę Leilę (Nastasja Kinski).

Najłatwiej by było opowiadać o One from the heart w kontekście musicalu, bo przecież strona wizualna i wiele środków formalnych na to by wskazywało. Jednak i z tym mógłby być problem przy kwalifikacji tytułu, bo i śpiewania tu tyle, co nic (jeśli nie liczyć kiepskiej próby Frederica Forresta, którą trzeba raczej traktować jak chwytanie się brzytwy przez tonącego), a i tańca mało (ale jak już jest, to na całą ulicę). Najchętniej opisałbym seans jako melodramat muzyczny (autorem muzyki i piosenek zaadaptowanych na potrzebę filmu był Tom Waits, uhonorowany za tę pracę nominacją do Oscara) i próżno tu szukać drugiego dna, chociaż ambicje Francisa Forda Coppoli sięgały dużo dalej.

Zaczęło się od studia MGM, które chciało wyłożyć na produkcję dwa miliony dolarów. To dla Coppoli było za mało na własną reżyserską wizję. Miały być przedmieścia, ale pociągnięte wielomilionowym budżetem, ze światłem, blichtrem, przytupem i ogromną scenografią, całymi ulicami, budynkami, częścią lotniska zbudowanego pod kopułą studia. To miała być opowieść o ludziach pracy, ale ze starohollywoodzkim splendorem. Ci ludzie i ta miłość na to zasługiwała. Więc Coppola skierował One from the heart pod skrzydła swojego Zoetrope Studios (założonego z Georgem Lucasem, działające od 1979 r. do 1990 r., obecnie jako American Zoetrope). Jednak małe Zoetrope nie uniosłoby wizjonerskiej komedii romantycznej, więc Coppola zaciągał pożyczki i dobił do prawie 30 milionów. Film nie zarobił nawet miliona. Ale jak pięknie wygląda!

Coppola nie mógł być tak naiwny i sądzę, że raczej był świadomy, że One from the heart sukcesem nie będzie. To pusta bajeczka, naiwne love story o jednej „szalonej” nocy (choć szaleństwa tam tyle, co na koncertach Marka Grechuty). Nie dowiemy się nic o naturze ludzkiej, o rzeczach, które dręczą serca par po pięcioletnich związkach, ani o tym, jak wyjść z zakrętu (na pewno nie tak jak w filmie Coppoli, odradzam). To bardzo lekka komedyjka o musicalowym zabarwieniu z teatralnym sznytem (niejednokrotnie widać zadaszenie, co tylko dodaje uroku, bo jest to oczywiście zabieg świadomy), którą i tak polubiłem…

O takich obrazach zachodnia krytyka pisze (i ten napis najczęściej umieszcza się na reklamowych materiałach), że są „visually stunning”. I rzeczywiście One from the heart jest przede wszystkim oszałamiającym popisem operatorskiego fachu, kunsztu Vittorio Storaro (przy współpracy Ronalda Víctora Garcíi), jego wizytówką i podręcznikiem patentów przy wykorzystania oświetlenia, kolorów, ujęć. Wszystko zostało ujarzmione przez Storaro, włącznie ze scenografią, która przy zmianie oświetlenia opowiada inną część historii. I chociażby dlatego One from the heart obejrzeć musicie.

6/10 - niezły

Czas trwania: 107 min
Gatunek: melodramat, musical
Reżyseria: Francis Ford Coppola
Scenariusz: Armyan Bernstein, Francis Ford Coppola
Obsada: Frederic Forrest, Teri Garr, Raul Julia, Nastassja Kinski, Harry Dean Stanton
Zdjęcia: Vittorio Storaro, Ronald Víctor García
Muzyka: Tom Waits