Niedocenione ’67

Na łamy bloga 'Po napisach’ powraca Mariusz Czernic. Mogliśmy już poznać jego 'Niedocenione’ z roku 1947 i 1957. Tym razem Mariusz wybrał rok 1967. Zachęcam do śledzenia jego Panoramy kina (tutaj fanpejdż) oraz wpisów autora na portalu Film.org.pl i Kinomisji

Mariusz Czernic i jego Niedocenione ’67

Branded to Kill (1967), reż. Seijun Suzuki 

Jednym z najbardziej zapomnianych (a zarazem niedocenianych) gatunków filmowych jest yakuza-eiga, przybliżający świat japońskiej mafii, ale – rzecz jasna – w formie sensacyjnych thrillerów, a nie filmów paradokumentalnych. Seijun Suzuki nie był jednak typowym wyrobnikiem realizującym scenariusze zgodnie ze standardem obowiązującym w wytwórni, w której pracował (Nikkatsu). Od pewnego czasu dochodziły do głosu jego indywidualne upodobania, wyraźnie pragnął wyrwać się z jarzma gatunkowych schematów. Ale w branży filmowej liczy się przede wszystkim zysk, natomiast ambicje Suzukiego okazały się zbyt kosztowne dla wytwórni. Dlatego po ukończeniu Branded to Kill (Namaszczony do zabijania) reżyser został zwolniony. Dzisiaj, po upływie 50 lat, ten film jest uważany za apogeum jego twórczości.

W warstwie fabularnej historia nie jest zbyt skomplikowana, chodzi bowiem o mafijnego hit-mana, który walczy o pierwsze miejsce w rankingu zabójców. Gdyby Suzuki zrealizował ten film w sposób standardowy, to pewnie dzisiaj byśmy o nim nie usłyszeli, bo przepadłby gdzieś w natłoku podobnych japońskich produkcji lat 60. Stosując hermetyczny montaż oraz stylizując obraz na kształt surrealistycznej impresji reżyser zamierzał zdezorientować odbiorcę oraz wydobyć z tej historii szaleństwo. Dla mnie to przede wszystkim opowieść o tym, jak absurdalne jest dążenie do bycia najlepszym. Niezwykła oprawa wizualna doskonale ten absurd podkreśla. Paradoksem jest to, że film zawiera w dużych ilościach to, co jest przez widzów pożądane, czyli sceny przemocy i seksu (tu pod postacią nieuzasadnionej nagości), a jednak nie został doceniony przez publiczność, a szefowie studia go potępili. Nie jest ważne z jakich składników korzystasz, ważne jest, jak je wymieszasz i czym doprawisz. Przygotowane przez Suzukiego danie dla jednych może być niestrawne, lecz inni docenią smak oryginalności zmieszanej z japońską specyfiką.

Eleven Samurai (1967), reż. Eiichi Kudô 

Kino samurajskie to jeden z najbardziej popularnych gatunków japońskiego kina, w którym historyczno-kostiumowy sztafaż jest tylko fasadą kryjącą współczesne lęki i niepokoje. Reżyser Eiichi Kudô nie zdobył wielkiego uznania, ale jego nazwisko przypomniał w 2010 Takashi Miike, realizując remake 13 Assassins. Pierwowzór tego filmu zainicjował trylogię Samurai Revolution, w skład której wchodzą również The Great Killing oraz Eleven Samurai. Tu zajmiemy się tym ostatnim, gdyż powstał dokładnie 50 lat temu (choć niektóre źródła podają rok 1966). Fabułę filmu umiejscowiono w trakcie rządów 12. szoguna z rodu Tokugawa, a więc już tylko kilka dekad dzieli Japonię od momentu przełomowego, kiedy to klasa samurajów została rozwiązana, ich kodeks honorowy przestał się liczyć, a noszenie miecza było zakazane. Jednak machinacje polityczne, korupcja urzędników, arogancja ważniaków (synów lub braci kogoś wpływowego) nie znają czasu ani miejsca, albowiem rozpowszechniły się po całym świecie.

Działania tytułowej jedenastki motywowane są zemstą, poczuciem obowiązku i sprawiedliwości. Morderstwo popełnione przez aroganckiego arystokratę uruchamia lawinę problemów. Ujawnia się korupcja i niesprawiedliwość kasty rządzącej. Morderca okazuje się bratem szoguna, więc aby uniknąć skandalu zapada decyzja, by go chronić, a nie ukarać. To powoduje wściekłość samurajów, poszkodowanych z powodu utraty pana i zagrożonych likwidacją klanu. Miecze trzymane są więc w gotowości bojowej… Ten film to prawdziwa uczta dla widzów spragnionych wrażeń. Efektowne widowisko pełne akcji i przemocy, nie pozbawione twistów, ale także dające obraz współczesnej rzeczywistości, w której przedstawiciele rządu dbają przede wszystkim o własne stanowiska, własny prestiż. Wartości takie jak wierność ideałom czy szacunek do drugiego człowieka nie istnieją (ale czy kiedykolwiek istniały?). Japończycy po raz kolejny pokazują jak się tworzy rozrywkę na wysokim poziomie. Docenić warto!

Japan’s Longest Day (1967), reż. Kihachi Okamoto

Filmowi przydzielono polski tytuł Cesarz i generał, ale jest on chybiony, więc wolałbym go nie używać. Najdłuższy dzień Japonii to jest właściwy tytuł z dwóch powodów. Pierwszy to słuszne skojarzenie z monumentalną produkcją Darryla F. Zanucka Najdłuższy dzień (1962), cechującą się podobną skalą produkcyjną i równie dużą wartością edukacyjną. Po drugie, film rekonstruuje 24 godziny pomiędzy 14 i 15 sierpnia 1945 roku, które poprzedziły przemówienie cesarza dotyczące kapitulacji Japonii w II wojnie światowej. Reżyser Kihachi Okamoto, twórca znakomitych dramatów samurajskich (Miecz przeznaczeniaKill), w sposób bardzo intensywny przedstawił przełomowy moment w historii swojego w kraju. Pokazał rodaków jako urodzonych wojowników, którzy nie mogą pogodzić się z porażką. Japońska armia walczy do ostatniego żołnierza i kapitulacja w jej mniemaniu jest gorsza niż śmierć, jest zdradą. Zanim cesarz ogłosi swoją decyzję, poziom emocji sięga zenitu. Autorem scenariusza jest Shinobu Hashimoto (RashômonSiedmiu samurajów), a w obsadzie gremium wybitnych wykonawców na czele z Toshirô Mifune. Gdy zaś seans się kończy Masaru Satô puentuje go mocarną partyturą.

Z godną podziwu żarliwością filmowcy podeszli do tematu. Dużo tu dialogów, ale przegadane sceny są tak żywe i pełne emocji, że miałem wrażenie, iż cały czas się coś dzieje. Film trwa dwie i pół godziny, ale dla wytrwałego widza, który ceni nie tylko kino japońskie, ale też płomienne lekcje historii, dzieło Okamoto to wspaniała uczta, poruszająca czułe struny i rozwijająca umysł. Kluczowe wydarzenia „najdłuższego dnia”, takie jak zabójstwo dowódcy gwardii cesarskiej i samobójstwo ministra wojny, zostały ukazane bardzo efektownie, jak w horrorach gore. Ze względu na niewielką ilość takich scen robią one kolosalne wrażenie. Wykorzystano w nich miecze, więc Okamoto nie odszedł tu daleko od kina samurajskiego, w którym się specjalizował. Ale nie przesadził z nadmiarem atrakcji – jego film poraża realizmem, prezentuje galerię wiarygodnych postaci, a nie pomnikowych figur (mimo tego, iż podobnie jak w filmie Zanucka pojawiają się napisy wyjaśniające, która postać historyczna weszła właśnie do gry). W większości są to ludzie o wybuchowym charakterze, impulsywni i rozbestwieni przez wojnę, zachowujący się tak, jakby kapitulacja oznaczała koniec świata. Wymowa filmu jest wyraźnie antywojenna, oskarżany jest system, a nie jednostki ludzkie. Bo ludzie są tylko ofiarami systemu, który dąży do całkowitej destrukcji wszystkiego, co żyje.