John Candy: Lubię siebie

Gdy wspominam Johna Candy’ego, mam przed oczyma tylko te pozytywne obrazki. Znam go oczywiście z filmów, ale zawsze wydawało mi się że aktor przenosi swój prywatny wizerunek na ten ekranowy. Przynajmniej w dużej części.

Najwyraźniej się nie myliłem, bo film dokumentalny John Candy: Lubię siebie potwierdza to wszystko.

Wyreżyserował go Colin Hanks, syn filmowej gwiazdy, Toma Hanksa. Do swojego projektu, który opowiada o niezwykłej gwieździe filmowej, Colin zaprosił większość (jeszcze żyjących) przyjaciół Johna. Nie mogło być inaczej niż tylko w ciepłym tonie. Znamienne jest to, że Bill Murray długo zastanawia się przed kamerą czy można powiedzieć coś złego o Johnie. Szybko się poddał, bo John Candy był tylko chodzącą dobrocią.

John Candy: Lubię siebieChodząca dobroć, mistrz improwizacji.

Patrząc pod kątem dokumentalnego filmu biograficznego to raczej standard. Solidnie opracowany materiał, który dużo jednak mówi o tym, z czym się aktor, ale przede wszystkim człowiek, zmagał.

Większość widzów, a tutaj w dokumencie również ludzi z branży, patrzyła na Candy’ego przez pryzmat jego fizyczności. Trzeba jednak napisać wprost, że Candy był mistrzem improwizacji. Ja wiem z czego to wynika (w pewnym momencie w materiałach archiwalnych aktor o tym mówi). Ta improwizacja, pewność siebie, „odpalanie się” z dowcipem sytuacyjnym ponownie i wielokrotnie improwizowanym, to mechanizm obronny. Candy do końca życia miał problem z nadwagą i to nadwaga go załatwiła. To, oraz intensywny tryb życia, bo pracował do końca, a śmierć złapała go na łóżku po zakończeniu zdjęć do Karawany (1994, Peter Markle). Ale Candy nie chciał słuchać dobrych rad, ucinał wszelkie kontakty z osobami, które prosiły by wziął się za siebie. Zmieniał też lekarzy, którzy kazali mu zmienić tryb życia.

Aktor komediowy z kompleksami.

Co ciekawe, Candy był otwarty na pomoc. Chodził na terapie, rozmawiał o swoim stanie z lekarzami. Szukał przyczyn. Ale w gruncie rzeczy, do rad się nie stosował. Można napisać, że żył na własnych warunkach. Ja patrzę na to trochę inaczej. Uważam, że jest to podejście trochę samolubne. Ubóstwiały go dzieci. rodzina była dla niego bardzo ważna, a jednak brnął w niezdrowy tryb życia. Nie mogę jednak oceniać postawy, zapewne kryły się za tym problemy ze zdrowiem psychicznym. Znamy przecież niejeden przypadek komika, który ze szczerym i zdrowym uśmiechem wychodził przed kamerę, a zdrowy przecież nie był.

John Candy: Lubię siebie

To „lubię siebie” pochodzi ze wspaniałej komedii Samoloty, pociągi i samochody (1987, John Hughes), gdy po serii słownych ciosów pod swoim adresem, bohater grany przez Candy’ego wygłasza ściskający za serce monolog. To był wspaniały aktor, zmarł w wieku 43 lat.

Polecam dokument. Na temat Candy’ego wypowiadają się przyjaciele, którzy od zawsze byli związani z karierą Johna. Usłyszymy wspomnienia Dana Aykroyda, Steve’a Martina, Billa Murraya, ale są i niespodzianki jak naprawdę wzruszające fragmenty z dorosłym Macaulayem Culkinem. Lubię siebie to dużo ciekawostek, spory fragment z młodszymi latami Candy’ego, ciągła walka z wagą (aktor miał prywatnego dietetyka, który latał z nim po filmowych planach). To opowieść o aktorze, filantropie, biznesmenie. Pada tu wiele wspaniałych zdań, ale chyba najbardziej istotne jest to, że kiedy patrzyło się na Candy’ego, to człowiekowi od razu poprawiał się humor.

Patryk Karwowski
Czas trwania: 113 min
Gatunek: dokumentalny
Reżyseria: Colin Hanks
Obsada: John Candy
Zdjęcia: Justin Kane
Muzyka: Tyler Stricklandi