Pięć łatwych utworów

Co musi się wydarzyć w życiu człowieka, żeby uciec od jednego życia i zacząć je na nowo? Zapewne zbyt wiele musi się wydarzyć. Robert Dupea (Jack Nicholson) musiał przeżyć coś strasznego, coś tak okropnego, że postanowił, kierowany upokorzeniem i wstydem, zerwać z karierą pianisty i uciec od rodziny mieszkającej w Waszyngtonie aż do Kalifornii. Czy to było dobre rozwiązanie? Tego nie dowiemy się nigdy, bo Robert jest już na takim etapie w swoim życiu, gdzie ma z grubsza wszystko w dupie, byle przybić kartę w podłej robocie przy wydobywaniu ropy naftowej, a potem rozsiąść się na kanapie w mieszkaniu swojej dziewczyny (Karen Black) i napić się browaru. Dobrze się zapowiadał, ale nie wierzył, że coś osiągnie, a na dzień dzisiejszy jest zbyt cyniczny, zbyt zblazowany, zbyt zrezygnowany, żeby myśleć o sobie do przodu.

Pięć łatwych utworów należy do arcydzieł Nowego Hollywood, bez dwóch zdań. Opowiada o uciekaniu. O człowieku, który boi się jakkolwiek określić i osadzić w życiu, mimo, że czas nie jest jego sprzymierzeńcem, podobnie jak nie jest on sprzymierzeńcem nas wszystkich. Ale człowiek pamięta, kiedy, dzięki muzyce, mógł odgonić od siebie to wszystko, co przykre i bolesne, co możemy zobaczyć w genialnie pomyślanej scenie, kiedy Robert wskakuje na pickupa, odkrywa pianino i zaczyna grać, i zatraca się w tym graniu, aż odjeżdża (dosłownie i w przenośni) w kierunku przeciwnym do swojej ponurej, pierdołowatej roboty.

Ale to tylko przebłyski. Robert już dawno postanowił, że to całe kozaczenie przy pianinie nie ma cienia sensu, może z wyjątkiem, kiedy chce się jakąś pannę zaciągnąć do łóżka. Dowiedziawszy się, że jego ojciec bliski jest śmierci, Robert przyjeżdża do domu rodzinnego i prędko znajduje sobie obiekt zainteresowania: pianistkę Catherine. Reszta naprawdę mało go obchodzi. Kiedy Catherine prosi go, aby zagrał dla niej, Robert wybiera Szopena. Gra pięknie, co wzrusza ją do głębi, ale Robert podobno nic nie czuł, kiedy grał go dla niej, mało tego: to najprostszy kawałek do zagrania. Tak twierdzi. W tej scenie jest właściwie wszystko. Po pierwsze, o czym Robert doskonale wie, nie istnieje coś takiego jak łatwy kawałek Szopena, a po drugie: Robert gardzi sobą do tego stopnia, że trudno mu przyjąć do wiadomości, że ma dar poruszania swoim talentem innych ludzi. Może dlatego jest w związku z debilem? Bardzo możliwe. Koniec końców nie ma problemu powiedzieć do niej: „Wszystko byłoby w porządku, gdybyś tylko się nie odzywała”. Ostatecznie, Robert dostaje, czego chce: Catherine oddaje mu się. Ale to, rzecz jasna, nie wystarcza mu na długo.

Jack Nicholson jest tutaj fenomenalny. W latach siedemdziesiątych jeszcze nie raz przyjdzie mu grać bunt i wyobcowanie, ale tutaj, za pierwszym razem, gra to najlepiej. Nie jest tak, że jego Robert nie jest świadom swoich trudności; kiedy zabiera ojca na spacer i w pewnej chwili kuca, aby powiedzieć mu trochę od siebie, najpewniej jest w stanie się otworzyć, paradoksalnie, właśnie dlatego, że nie jest pewien, czy zdemenciały ojciec cokolwiek usłyszy i zrozumie z tego, co Robert chce mu przekazać. To jedna z najmocniejszych scen w tym filmie.

A jak to wszystko się kończy. No nie może się skończyć inaczej niż ucieczką. Robert nie ma problemu, aby zostawić swoją dziewczynę i wsiąść do ciężarówki, i pojechać na Alaskę, zostawiając za sobą portfel i marynarkę. Sposób w jaki Nicholson zostaje w tej scenie poprowadzony pozwala domniemywać, że to nie pierwszy raz, kiedy Robert postanawia w ten sposób zacząć od nowa.

Nie przypominam sobie innego filmu, który z taką uwagą przygląda się alienacji i lękowi przed wejściem w społeczne role.

Doskonałe.

Jacek Szafranowicz