Benedetta

Pamiętam jak dziś. Polska, 1996 rok, premiera filmu Ksiądz Antoni Bird zakłócana przez tabuny wiernych, którzy obawiali się zbezczeszczenia wizerunku duchownego. Jak to tak, że mężczyzna z mężczyzną, w dodatku jeden z nich jest księdzem. Normalna rzecz, ale dla co niektórych wciąż wydaje się niemożliwa do zaakceptowania, stąd między innymi protesty. Premiera się odbyła, film był niezły, a zawirowania społeczne wokół tytułu tylko zrobiły potrzebną reklamę. Nic przecież nie smakuje tak soczyście i słodko jak zakazany owoc. I miło dzisiaj się na czarnym sercu robi, gdy zdałem sobie sprawy, że kino wciąż potrafi gorszyć. Benedetta bowiem zgorszy niejedną bojaźliwą owieczkę, ale de facto praca mistrza Paula Verhoevena żadnego z widzów, którzy mieli do czynienia z jakimś przykładem z jego twórczości, dziwić nie powinna (tym bardziej bulwersować). To ten sam stary dobry Verhoeven, którego utwór rzeczywiście można odczytać jako prowokacyjny, ale to przecież nic innego niż życie pokazane szczerze i uczciwie.

Urodzony w Holandii reżyser wziął na warsztat historię Benedetty Carlini, lesbijki i katolickiej mistyczki, która w malignie była nawiedzana przez nadprzyrodzone istoty. Miała też całą serię aktów miłosnych z siostrą Bartolomeą. Mieszanka to wybuchowa, bo z jednej strony Benedetta była oddana Chrystusowi, wielbiła go niesłychanie, była mu poślubiona. Z drugiej strony poczuła zupełnie naturalne pożądanie do młodej Bartolomei. Fizyczność, ale też wiele dróg wokół tej fizyczności potraktował reżyser w znany dla siebie sposób, zupełnie naturalnie. Zresztą temat uczciwie pokazanej miłości i cielesności podjął już przy okazji Tureckich owoców z 1973 roku i nic od tamtego czasu się nie zmieniło. I słusznie. W Benedetcie seks lesbijski w zderzeniu z wizjami (które mogły być w sumie następstwem gorących uniesień) zaowocował religijną histerią. Tym wydarzeniom stawić czoła musiała wyższa instancja w osobie nuncjusza. Jakie narzędzia miał w ręku kościół katolicki, wiadomo. Proces, wyrok, stos, a przedtem kilka oryginalnych technik przesłuchań, jak „gruszka boleści”.

Paul Verhoeven nie jest jednak pierwszym lepszym reżyserem, który szukałby poklasku tylko dzięki nakręceniu obrazu z nurtu nunsploitation. Lesbijska miłość dwóch kobiet to tylko wierzch jego fabularnej zabawy ważkimi treściami. Ważniejsze są tu trzewia, zresztą jak zawsze u reżysera Żołnierzy kosmosu. Głównym tematem jest wszak kobieta, która zamknięta w odosobnieniu nie ma za bardzo szans dać ujścia swojej seksualności czy chociażby jej odkrywania. Verhoeven mówi więc jasno, ale wykańcza bolesnymi detalami. To kolejny twórca, który punktuje kościół katolicki jako instytucję taką jak każda inna, gdzie drabinka do władzy przeznaczona jest dla wytrawnych polityków, którzy są gotowi zepchnąć ze szczebli aspirujących do awansu. Polityka, pieniądze, układy i układziki to jest najważniejszy temat Benedetty, a „cuda”, których doświadcza siostra, służą tylko i wyłącznie jako narzędzie w ręku uprzywilejowanych. Nikt z oczytanych i tych prezentujących jakiś poziom wykształcenia nie wierzy w żadne wizje z natury nadprzyrodzonej, modulowany głos Benedetty czy naprędce przygotowane stygmaty. Cuda są dla pospólstwa, więc zarówno przeorysza i wszyscy, którzy owszem, służą kościołowi, ale twardo stąpają po ziemi, „wizje” Benedetty najchętniej włożyliby między bajki. Nie mogą tego oczywiście zrobić, bo klimat stworzony przez Benedettę robi się cokolwiek niepokojący (ludzie stoją murem za cudem). Trzeba więc przerobić wiarę na politykę, wykorzystać sytuację, przerzucić siłę i ugrać jak najwięcej dla siebie. Upolityczniona instytucja prezentuje się więc jako temat przewodni, a wszystko dookoła, czyli seks, pożądanie, miłość do Jezusa, to tylko tło, oczywiście bardzo ważne, bo budujące nastrój i filmowy język Benedetty jako filmu. Niestety szkoda, że tak jak zaangażowany był sam Verhoeven w proces tworzenia swojego kolejnego dzieła, aktorska para, czyli Virginie Efira jako Benedetta Carlini i Daphne Patakia jako Bartolomea odstawały od atmosfery obrazu. Nie potrafiłem ich polubić, zrozumieć, wstawić się za którąś z nich.

Oceniam obraz jako bardzo dobry, bo to kolejny przykład filmu Verhoevena, przy którym twórca nie ugina się przed nikim i niczym (chociaż do Diabłów Kena Rusella mu bardzo daleko). Niemniej to jeden z ostatnich bastionów twórczej wolności, pełnoprawnej autorskości. Verhoeven nie wyśmiewa, a raczej kręci swój film z uśmiechem na twarzy. Nie gardzi, ale po trosze kpi z kilku spraw. Jest przede wszystkim przenikliwy.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 131 min
Gatunek: historyczny
Reżyseria: Paul Verhoeven
Scenariusz: David Birke, Paul Verhoeven
Obsada: Virginie Efira, Lambert Wilson, Daphne Patakia, Olivier Rabourdin, Clotilde Courau, Charlotte Rampling, Hervé Pierre
Zdjęcia: Jeanne Lapoirie
Muzyka: Anne Dudley

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?