Król Staten Island

Judd Apatow to jeden z królów mumblecore. Nie każdy widz lubi ten podgatunek niezależnego kina, w którym twórcy kładą nacisk na naturalne aktorstwo, ale przede wszystkim na dialogi. Głównym zarzutem może być to, że obrazy spod znaku mumblecore są przegadane. Przegadane są i owszem, ale scenarzystom i reżyserom pokroju Judda Apatowe’a, Noah Baumbacha, Leny Dunham, czy braciom Duplass wychodzi to tak naturalnie, że do mnie osobiście ten styl zawsze trafia. Jeżeli więc doskonale odnaleźliście się w nastroju, jaki Apatow serwował w swoich poprzednich filmach (moje ulubione to Funny people, Wpadka i 40 lat minęło), to tym seansem nie powinniście być zawiedzeni. To jeden z tych filmów, które są jednocześnie gorzkie i wesołe, mądre, a sprawiają wrażenie głupkowatych, przenikliwe i bardzo życiowe.

Król Staten Island to historia na poły biograficzna. Można oczywiście patrzeć przez palce na pomysł ekranizacji krótkiego fragmentu życia Pete’a Davidson’a, który dzisiaj jest aktorem, producentem, a przede wszystkim stand-uperem. Zanim jednak Davidson rozwinął skrzydła w przemyśle rozrywkowym, szedł raźno w dół aleją przegrywów. 27 letni Davidson w Królu Staten Island gra samego siebie (dla ścisłości, swoją 24-letnią wersję). Davidson w wieku 7 lat stracił ojca strażaka w zamachach z 11 września. W filmie, twórcy nie chcieli wykorzystywać tego wydarzenia (moim zdaniem słusznie) i ojciec filmowego Pete’a ginie w pożarze budynku mieszkalnego. Ważne jest to, że od tego tragicznego wydarzenia chłopak przeszedł do świata dorosłych niemal bezwiednie. Nie ukończył szkoły, siedzi cały dzień na kanapie z kumplami i pali zioło. I niby wielu tak robi, ale Pete Davidson ma potencjał i bliskie mu osoby nie mogą tak po prostu patrzeć na te zapętlające się kolejne dni.

Król Staten Island to opowieść o 24-latku, który musi zrozumieć, że ciągłe użalanie się i nienawiść do świata nic nie da. To wyświechtane „ogarnij się” tak często przecież kierowane do głównego bohatera nic w tym przypadku nie da, bo najważniejsze jest, by Pete zrozumiał jak wielu ludzi chce dla niego dobrze i nie z powodu litowania się nad nim.

Obsceniczny humor, wulgarny język, niewybredne maniery. Taka w skrócie unosi się nad produkcją atmosfera. Davidson to rzeczywiście ciężki przypadek i trudny materiał do obróbki. Robi straszne numery (próba wytatuowania przygodnego 11-latka), jest nieodpowiedzialny, ale w gruncie rzeczy to dobry facet, który sądzi, że taka postawa jest wpisana już na stałe w jego życie. Pod tym twardym i ciętym językiem kryje się w filmie wiele mądrości, ciepła, ale przede wszystkim humoru. To wprawdzie dość mocny dowcip spod znaku wysublimowanego amerykańskiego stand-upu, który można określić jako ostry, ale po prawdzie nie ma jednocześnie bardziej szczerych i trafiających w punkt zdań o życiu, przyjaciołach, związkach, miłości. Oprócz Pete’a Davidsona, który wcielił się tu w samego siebie, zobaczymy w epizodach wspaniałych aktorów. W rolę matki naszego niesfornego tatuażysty amatora wcieliła się Marisa Tomei, a w trzecioplanowej roli wystąpił Steve Buscemi. Król Staten Island to optymistyczny, słodko-gorzki traktat o wychodzeniu z letargu i, kończąc już metaforycznie, podciąganiu żaluzji w ciemnym zatęchłym pokoju.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 136 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Judd Apatow
Scenariusz: Pete Davidson, Dave Sirus, Judd Apatow
Obsada: Pete Davidson, Bel Powley, Moises Arias, Marisa Tomei, Bill Burr, Marisa Tomei
Zdjęcia: Robert Elswit
Muzyka: Michael Andrews