Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach

Zaczęło się od krótkiego opowiadania Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach Neila Gaimana, które popełnił w 2006 roku. Rodowód więc jest dość świeży, chociaż Gaiman, uznany pisarz i scenarzysta cofa się w nim do własnych wspomnień z wieku nastoletniego. W opowiadaniu (nominowane do nagrody Hugo w kategorii najlepsza miniatura literacka) Gaiman opowiada o beztroskich latach, zgrywie, przyjaźni, dorastaniu i buncie. Wszystko oplata kosmicznym kokonem potrzebnym do zilustrowania młodzieńczych pasji i chęci wyrwania się z narzuconego schematu. Było tylko kwestią czasu, aż kino zwróci się po tekst Gaimana i tak też się stało dekadę później za sprawą niezależnego, choć uznanego już na polu filmowym studia See-Saw Films. Zdjęcia rozpoczęły się w 2015 roku, a w międzyczasie (2016 rok) ukazał się jeszcze komiks wydany pod skrzydłami Dark Horse Comics. Można powiedzieć, że wsparcie reżyser John Cameron Mitchell miał już pełne. Niezwykła jednocześnie konstelacja gwiazd ułożyła się nad produkcją. Dopisała obsada, historia, projekt miał duszę i wszystko co potrzebne, by stać się obrazem nawet kultowym. Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach nie trafił może w swój czas, bo o ile romantycy odnajdą się w nim doskonale, to całe rzesze dzisiejszych malkontentów zepchną tytuł w kąt, nie rozumiejąc przesłania, konwencji, młodzieńczej, a przecież pełnej uroku naiwności.

Najłatwiej by było skwitować seans przymiotnikami dziwaczny, osobliwy. To prawda, również niezależny i awangardowy, na pewno nie celujący w box-office. Zacząć trzeba od tego, że John Cameron Mitchell zrealizował swój film w tonie manierycznego eksperymentu, który choć finalnie zaowocował obrazem jaskrawym to mam wrażenie, że w swojej ekranowej anarchii, jednak hermetycznym. Pod kolorowym płaszczem unikalności, krzyku i buntu mamy dość konwencjonalną opowieść o dorastaniu i problemach z tym związanych. Trójka młodych punków z lat 70. wbija nie na tą imprezę co trzeba. Zamiast w „swoje” klimaty trafiają do domu, gdzie trwa przyjęcie (?) przybyłych na naszą planetę kosmitów ubranych rzecz jasna w ludzką skórę, chociaż z wyglądu co najmniej wyróżniających się. Po co więc ci kosmici? Trochę dla kontrastu i uwypuklenia walki młodego człowieka z marazmem, przynależnością i zasadami. Obcy to przecież metafora ugładzonej, wyidealizowanej społeczności, która tępo poddaje się celowi misji. Jak widać, punk potrafi skruszyć zbroje, rozgrzać serca, porwać do czynu. Jest to wdzięczne i w szczery sposób zaintonowane. Z dzisiejszej perspektywy potrzebne, chociaż rozbije się zapewne o mur cyników, którzy skwitują: „infantylne”.

Lata 70. tak beztrosko sfilmowane przez reżysera ze swoją punkową przynależnością filmowych bohaterów stoją w kontrze do przybyszów z obcych galaktyk. „No future” i podważanie wszystkiego rozbija się jednak o potrzebę uczucia, które tylko przy zaangażowaniu może przekształcić się w coś więcej. John Cameron Mitchell opowiada przy dużej swobodzie formalnej. Opowiada muzyką, spojrzeniami młodych, którzy chociaż się buntują drogowskazu potrzebują. Twórcy pamiętają o tym, żeby traktować gatunek, którego jasno nie da się zaszufladkować bardzo plastycznie, formują go do swoich potrzeb i romantyczna komedia jest tu w ciągłym spięciu z naturą science fiction. Jako fabuła nie ucieka daleko od wakacyjnej miłości, opowiadania o szczęśliwej chwili nastolatka, któremu nie potrzeba dużo, by go wzburzyć, emocjonalnie rzucić o ścianę. To ten sam nastolatek, który działa na petardzie, bo muzyka i pocałunek są ważniejsze niż polityka i reguły ustalane przez lata świetlne.

Cieszyć się tylko można, że tytuł wypłynął na szerokie wody. Szerokie, zważywszy jak trudną przybiera seans formę (już zwiastun powinien skutecznie odrzucić niezdecydowanych). Głośny punk zmieszany z lateksem i imprezą sci-fi a’la party u Andiego Warhola w tonie coming-of-age na modłę kampowej komedii romantycznej może być dla niektórych ciężkim wyzwaniem. Jednak zostało to podane lekko i z dużą siłą oddziaływania, głównie ze względu na odważną realizację i aktorów. Świetna Nicole Kidman dodaje tylko potrzebnego wsparcia, bo prym wiodą tu Elle Fanning i Alex Sharp. Brawurowo i bez cienia fałszu zagrali i wpasowali się w filmową opowieść, niecodzienną, odrealnioną, tak inną na tle dzisiejszej kinematografii. Polecam, dla smakoszy.

7/10 - dobry

Czas trwania: 102 min
Gatunek: komedia romantyczna, sci-fi
Reżyseria: John Cameron Mitchell
Scenariusz: Philippa Goslett, John Cameron Mitchell, Neil Gaiman (na podstawie opowiadania)
Obsada: Nicole Kidman, Ruth Wilson, Elle Fanning, Stephen Campbell Moore
Zdjęcia: Frank G. DeMarco
Muzyka: Nico Muhly, Jamie Stewart