Mandy

Mandy to już nie jest tyko kino, to filmowa substancja psychodeliczna o właściwościach halucynogennych. Zażywasz ją w momencie wciśnięcia play, trwa dwie godziny i z pewnością do kilku godzin „po”. Jeżeli źle zaczyna Ci się wkręcać, należy przerwać. Dlatego zdecydowanie zalecam przed seansem Mandy poprzedni film Panosa Cosmatosa Po drugiej stronie czarnej tęczy. Debiut Cosmatosa był bardzo nietypowym thrillerem, diabelnie wciskającą się niewygodą. Był też bardzo określony pod względem tempa i stylistyki. Jeżeli Tęcza przypadła Ci do gustu, to jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że i Mandy zrobi pozytywne spustoszenie w twoich synapsach.

Rozpoczyna się lepiej niż można było sobie życzyć od wielkiego klasyka muzycznego, bo od samego Starless zespołu King Crimson. Przy Sundown dazzling day – Gold through my eyes poznajemy Reda (Nicolas Cage) przy pracy. Ścina drzewo, a po zachodzie słońca wraca do żony Mandy. To para stateczna, kochająca się. Jednak ich droga do spokojnej starości zostaje przerwana przez wjeżdżający na posesję sekciarski walec. Walec prowadzony przez muzycznie strapione guru, niedoszłego gwiazdora, który zebrał pod swoją strzechą oddanych fanów przeżartych psychoaktywnymi substancjami. I w tym właśnie stanie, przy współudziale wyciągniętego z bikerskiego przedsionka piekła gangiem Black Skulls, robią najazd na małżeńską sielankę.

Kino Cosmatosa to kino bardzo hermetyczne, również w środku swojego filmowego świata. Nie ma tu ulic, komentarza z zewnątrz, ludzi „poza” opowieścią, miast, tła. Jest tylko koszmar głównego bohatera. Nie może więc być tu mowy o kontakcie, pomocy, wyrwaniu się poza przestrzeń trwającego mroku. Zemsta rozegra się z pewnością, mścicielowi nikt nie przeszkodzi, ale i nikt nie pomoże.
Mandy swój świat, uwarunkowania, które kształtują bohaterów, przedstawia raczej w spojrzeniach, onirycznych filtrach i genialnym muzycznym podkładzie autorstwa nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona. Tutaj chodzi zawsze o formę i moment, w którym to widz musi wejść w klimat opowieści, stanąć w środku wydarzeń, tak jak wtedy, gdy Mandy spaceruje leśną ścieżką stopiona z czerwienią. Nawet revenge story, które przecież potrafi tu być dzikie i nieokiełznane (pojedynek na piły, dekapitacje, palenie), nie traci nic z wypracowanego autorskiego języka. Doskonale w tym wszystkim odnalazł się Nicolas Cage. Jest siewcą zniszczenia i śmierci, a przecież był czułym mężem, który rozmawiał z żoną o ulubionych planetach. Cage dał tej postaci wściekłość, smutek, żal i rozjuszony terror potrzebny bohaterowi, który szuka już tylko śmierci.
Szanuję reżyserską drogę, ufam każdej decyzji. Na przykładzie raptem dwóch filmów widać ile wysiłku wkłada Panos Cosmatos w to, by stworzyć osobny kinowy język pisany wyrwanymi z sennych koszmarów zgłoskami. Mandy to Alicja (a raczej Red) w krainie piekła, kino zemsty, wizualne szaleństwo (Mario Bava byłby kontent) ale i obraz, który osobiście kupuję w całości, bo wiem, z jakim filmowym dilerem mam tu do czynienia.

Czas trwania: 121 min
Gatunek: horror 
Reżyseria: Panos Cosmatos
Scenariusz: Panos Cosmatos, Aaron Stewart-Ahn
Obsada: Nicolas Cage, Andrea Riseborough, Linus Roache, Ned Dennehy, Olwen Fouéré
Zdjęcia: Benjamin Loeb
Muzyka: Jóhann Jóhannsson