Jest życie po końcu świata

Na samym końcu egzemplarza książki, liczącego 295 stron są jeszcze trzy zupełnie puste kartki.

Symbolicznie, już po przeczytaniu całości, te trzy niezadrukowane strony, to znak tego, czego w tym ciekawym wywiadzie – reportażu zabrakło. Zabrakło przeciwwagi dla tematu apokalipsy. Wywiad (zapis rozmów) z Joanną Kos-Krauze, mimo poruszenia wielu, czasami nawet kontrowersyjnych spraw i tak pozostaje bardzo subtelną i jakby cichszą częścią książki. Osobiste refleksje na temat życia, pracy, przyjaźni, miłości, choroby, cierpień i śmierci, mimo że piękne w swojej prostej wymowie, bledną wobec opisu mordów dokonanych w 1994 roku w Rwandzie. Można było to wydawnictwo delikatnie doszlifować, tym bardziej, że w książce są jeszcze cztery odrębne rozdziały na temat Długu, Mojego NikiforaPlacu zbawiciela oraz Papuszy. Cztery filmy omawiane są przez odrębnych autorów i każde z omówień pokazuje jak odbierane są te produkcje i co jest w nich bardzo charakterystyczne dla poszczególnych odbiorców. Takich zewnętrznych komentarzy przydałoby się dodać więcej i gdyby rozszerzyć część poświęconą rozmowom w połączeniu z bardzo dobrze opracowanymi rozdziałami dotyczącymi ludobójstwa całość byłaby lepiej zharmonizowana i byłby mocniej widoczny wspólny mianownik tych trzech składowych: opowieść o życiu i śmierci.

Czytelnicy zainteresowani sztuką filmową mogą czuć się rozczarowani, ponieważ nie znajdą tu bardzo szczegółowych opisów pracy nad filmami, czy też jakiegoś zbioru ciekawostek z planu filmowego, a już tym bardziej nie znajdą tu opisu jakichkolwiek ekscesów, czy plotek. Temat pracy przy filmach oczywiście przewija się w rozmowach, ale głównie część „cichsza”, to rozmowa z Joanną Kos-Krauze, o związku i pracy z Krzysztofem Krauze. O chorobie, umieraniu, śmierci i życiu po odejściu bliskiej osoby. W rozmowach „wysypują” się okruchy z jakich tworzy się nasze życie i refleksje ile z tego życia pozostaje gdy już skończy się dany nam czas. Ile można ocalić od zapomnienia, a ile przepadnie na zawsze. Rozmowa nie obraca się stale w temacie umierania, nie jest przesiąknięta dogłębnym smutkiem, ale pomiędzy słowami o pracy, życiu, przyjaźni i miłości przewijają się gorzkie słowa o głupocie i okrucieństwie jakie ludzie zadają innym ludziom. Wspomnienie pogrzebu Krzysztofa Krauze jest takim dobitnym przykładem. Podobnie opisywana reakcja odsuwania kolegów w środowisku filmowym na informację o ciężkiej chorobie kogoś z tej grupy zawodowej. W tych gorzkich częściach na osobną uwagę zasługuje takie życiowe, nabyte z własnych doświadczeń, negatywne podejście do instytucji jaką jest kościół katolicki. Dla polskiego czytelnika będzie to frapująca, a może nawet irytująca część lektury, w dodatku w rozdziałach poświęconych Rwandzie ta instytucja zostanie całkowicie zdegradowana, ale o tym w dalszej części. W ogóle im dalej w życiu to człowiekowi nie po drodze także z innymi „instytucjami”, z dogmatami, z polityką, a czasami także z drugim człowiekiem. Z całej rozmowy widać, ze życie twórcy, szczególnie filmów niekomercyjnych nie jest usłane różami, za to pasji jest sporo, ale też po równo z zapasem zwątpień. Raz zwycięstwo, raz przegrana. I mimo wielu tych kwaśniejszych akcentów wspomnień, są też wymieniane, nie zawsze z nazwiska, osoby które nagle stawały się wsparciem i pomocą w najtrudniejszych chwilach. „Cyganie” którzy przychodzili i grali swoje role w życiu najlepiej jak potrafili.

„Jest życie po końcu świata” mimo że marketingowo zostało związane z filmem Ptaki śpiewają w Kigali to jednak byt odrębny. Może śmiało funkcjonować bez filmu i nie wiem czy książka nie będzie popularniejsza., jest jedną z ciekawszych pozycji w gatunku non-fiction jakie ukazały się w obecnym roku. Nie będzie to jednak zasługa wywiadu. Konstrukcją spinającą całość i dominującą nad resztą jest historia ludobójstwa w Rwandzie dokonana w 1994 roku.

1994 rok, 23 lata temu. W przeciągu stu dni, według szacunkowych danych zamordowano: 1 071 000 ludzi (jeden milion siedemdziesiąt tysięcy ludzi). Celowo podkreślam „ludzi”, ponieważ po pierwszym dniu mordów liczba ofiar była ogromna, znikały całe wsie, ginęły całe rodziny, a wraz z nimi ginęła pamięć o ludziach. O cierpieniu jednostek. O człowieku. Nie było komu dane zapamiętać tysięcy nazwisk. Mordercy o to nie zabiegali, a świat udawał że sprawy nie ma. Ofiary stały się anonimowe, odeszły w nicość, stały się grupami pomordowanych, statystyką w kartach historii. Możliwe, że książka Aleksandry Pawlickiej dla wielu czytelników, właśnie ze względu na tę historię, będzie szokująca. Być może zostanie odrzucona, ponieważ w żaden sposób nie jest to łatwy temat. Uświadomienie sobie, że ludobójstwo to „cykliczny dramat”, „ludobójstwo to teraźniejszość” może być nieprzyjemnym wstrząsem.

Pomijając opisy zbrodni jakich dopuścili się Hutu (i wcale nie chodzi tu o epatowanie okrucieństwem), siłą części „głośniejszej” jest podkreślenie słabości instytucji, które w założeniu mają chronić człowieka. Pierwszą i największą słabość okazał kościół katolicki. Ludzie szukający schronienia przed oprawcami masowo ginęli w kościołach, a w masakrach pomagali miejscowi kapłani, niektórzy księża pozostawali bierni wobec tragicznych wydarzeń, zaledwie garstka starała się pomóc prześladowanym. Gdy tragedia ustała, mordercy uciekali w obawie przed zemstą z rąk ocalonych. Ten sam kościół katolicki pomagał w ucieczkach i ukrywaniu, szczególnie swoich kapłanów. Niechlubną, wątpliwą postawą moralną, zapisał się w historii Rwandy polski duchowny Henryk Hoser, zaufany współpracownik papieża Jana Pawła II. Porażkę kościoła krzewiącego na całym świecie piękne słowa o bogu, życiu i miłości do bliźniego doskonale ilustruje przytoczone w wywiadzie nagranie radiowe w którym dzwoniące do rozgłośni dziecko pyta prowadzącego, od którego roku można mordować, a dziennikarz odpowiada „Jeśli byłeś już u pierwszej komunii to możesz.”

„Ludobójstwo nigdy nie jest wynikiem nagłych wydarzeń”. Inną przegraną instytucją w tej historii jest ONZ. Przygotowania do rzezi trwały już znacznie wcześniej i ONZ miał o tym szczegółowe informacje od własnych pracowników. Zresztą, nie pierwszy raz sama organizacja jak i pojedyncze kraje członkowskie wykazały całkowitą ignorancję wobec tragedii Tutsi. Dowódca sił pokojowych ONZ w Rwandzie, generał Roméo Dallaire wraz z podległymi żołnierzami mógł tylko przyglądać się jak ulicami Rwandy spływa krew. Sztabowcy ONZ nie dali generałowi upoważnienia na jakiekolwiek działania poza obserwacją wydarzeń. Dallaire, był jednym z niewielkiej garstki ludzi, który mimo bierności świata zachodniego starali się ratować Tutsi (wśród żołnierzy ONZ było też pięciu polaków, w tym major Stefan Steć, to tragiczna historia po którą odsyłam do innych źródeł*).

O tym, że żołnierze ONZ musieli wybijać psy w obawie przed wybuchem epidemii, także o tym że na ciałach tysięcy ofiar odbudowała się ginąca populacja sępów dowiadujemy się właśnie z tej książki. Raz czytelnik staje wobec skomplikowanego życia jednostki, takiej opisanej, omówionej, udokumentowanej możliwie jak najmocniej z jej blaskiem i cieniem i wszystkim co mogło zostać zapamiętane, by na kolejnych stronach zderzyć się z niewyobrażalnym cierpieniem zmarginalizowanym do potrzeb statystycznych, z tragedią którą ciężko wyobrazić i której ślady zostały szybko zatarte. Kości ofiar nic o niej nie powiedzą kim były, jak żyły, jakie miały marzenia. Skala dramatu życia i śmierci jest ogromna, w pewnym sensie tematy wywiadu i historii się pokrywają, te najbardziej ludzkie pozostają ludzkimi tu i tam, wtedy i teraz.

To jest właśnie problem książki o którym wspominam na początku, nierówność skali, ale warto się książką Aleksandry Pawlickiej zapoznać. Ponieważ życie trwa nadal. Tu i tam. I teraz.

(*) Historia majora Stefana Stecia pokazana jest miedzy innymi w filmie Podać rękę diabłu z 2007 roku (ekranizacja wspomnień generała Romea Dallaire’a.

Tomasz Szypulski
szypulskit@gmail.com

Autor: Joanna Kos-Krauze, Aleksandra Pawlicka
Ilość stron: 364
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Znak Literanova

ZA EGZEMPLARZ RECENZENCKI DZIĘKUJEMY WYDAWNICTWU

Wydawnictwo Znak Literanova