Zmniejszeni, czyli miniaturyzacja w kinie

Rzeczywiście muszę przyznać, że temat zmniejszenia ma w sobie coś, co mnie kręci. Być może idzie za tym pewne dziecięce marzenie idące w parze z „być niewidzialnym”. O ile jednak niewidzialność ostatecznie służyłaby w celu uzyskania pewnych korzyści, to w zmniejszaniu się widzę tylko aspekt poznawczy, przygodowy.

Kinematografia nie uderza zbyt często w temat, a istota leży oczywiście w prostej naturze. W kosztach zawsze trzeba zabezpieczyć pieniądze, które muszą być przeznaczone na dekoracje. A CGI? Jasne, że działa w służbie podjętego zagadnienia, ale nawet CGI w tym przypadku bije w budżet, drugą sprawą jest zwrot wydatków, czyli widzowie w kinach, którzy muszą znaleźć coś atrakcyjnego w zmniejszonych bohaterach.

Gros fabuł (a jest tutaj raptem kilka tytułów) to chęć powrotu do normalnej wielkości, zarówno Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, czy Interkosmos stawiał swoich bohaterów w nowym położeniu, gdzie scenariusz skupiał się na „drodze powrotnej”. Bohaterowie albo wiedzieli jak to zrobić (Kochanie…), albo trwali w swoim położeniu, a nawet stawali się coraz mniejsi i mniejsi (najbardziej dramatyczny przypadek, czyli Człowiek, który malał). Jest również zmniejszanie się stanowiące oręż do walki ze złem, jak w przypadku bohatera filmu Ant-Man. Tutaj jednak (Ant-Man) sama eksploracja nowego środowiska jest pozbawiona elementu stricte poznawczego (nawet pudełko zapałek może być z tej perspektywy ciekawe dla widza), a zmniejszenie się służy tylko popychaniu akcji naprzód. Zresztą Ant-Man może też się powiększyć, więc powinien być łącznikiem dla kolejnych tekstów z tej serii, tym razem „o dużych” (jeszcze mniejsza ilość tytułów, szczególnie tych, które odniosły jakiś sukces).

Co ciekawe, w filmach z tego rodzaju (w większości) miniaturyzacja ogranicza się raczej do pewnej skali. Przecież i nasz rodzimy Kingsajz to bohaterowie wysokości nie większej niż format wizytówki. Ta sama skala to pewna granica, przy której jako „mały” możesz jeszcze być widoczny, a dla widza jest to wciąż atrakcyjne, bo wyobraźnia ogarnia interakcje z większymi przedmiotami. Możemy też znaleźć coś atrakcyjnego w podróżowaniu pomiędzy sprzętem AGD, rozrzuconymi zabawkami, meblami, które wyglądają teraz jak drapacze chmur.

Dwa filmy idą dalej – amerykańskie Interkosmos i jego starsza siostra Fantastyczna podróż. W obu przypadkach bohater (Denis Quaid w Interkosmosie) lub bohaterzy (cała grupa pierwszorzędnych aktorów z lat 60. ginących w blasku Raquel Welch) zostają przy pomocy strzykawki wtłoczeni do ludzkiego organizmu w specjalnym batyskafie. Tutaj celem jest misja i raczej wiadomo, kiedy wszyscy wrócą do swoich rozmiarów, a już na pewno mają taką nadzieję. Te dwa tytuły leżące gatunkowo dość daleko od siebie (komedia vs szpiegowski thriller, ostatecznie oba to science-fiction)  próbują zainteresować widza obrazami stricte naukowymi. I udaje im się, bo rzadko możemy w kinie oglądać organizm z takiej perspektywy.

Pozostając przy kwestiach gatunkowych, to wychodząc z założenia science-fiction filmy te potrafią pójść w rożnych kierunkach. Chociaż pierwszy akt jest z reguły komiczny, to już rozwiniecie, czy sam finał kończy się w różnorakich nastrojach. Człowiek, który malał (znany również jako Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza lub O człowieku, co malał) jest ponurym dramatem egzystencjalnym, reszta stoi wprawdzie blisko komedii, ale dwa leżące w naturze twardej fantastyki (InterkosmosFantastyczna podróż) to już w wykończeniu thrillery.

Temat nie należy do wyczerpanych, a raczej daje tylko pogląd na ten nieco niedopieszczony nurt w kinematografii. Jest bowiem cała masa rzeczy pisanych dla telewizji (odcinek serialu Star Trek: Deep Space Nine – One Little Ship z 1998 roku, serial The Land of Giants z lat 60., pojedyncze odcinki Strefy Mroku i kilka innych), ale też filmów kinowych, które pominąłem z różnych względów (na przykład odwołują się do istot żyjących już w skali mikro, jak Pożyczalscy, albo ujęły temat tylko na kilka raptem chwil, jak Sok z żuka). Lista poniżej, to te najbardziej znane.

MIEJSCE 7

O kobiecie, co malała (1981), reż. Joel SchumacherCAŁA RECENZJA TUTAJ

Podstawą do napisania scenariusza była powieść The Incredible Shrinking Man Richarda Mathesona z 1956 roku. To ta sama powieść, którą zekranizował w 1957 r. Jack Arnold. O ile jednak Arnold podszedł do tematu z pełną powagą i dał widzom pełnoprawne science fiction z bardzo dramatycznym i egzystencjalnym finałem, to debiutant Joel Schumacher ugryzł powieść w stylu komediowym. O kobiecie, co malała jako początek reżyserskiej drogi Schumachera (po raz pierwszy w pełnometrażowym formacie) można uznać za film udany. To niezobowiązująca rozrywka skierowana do młodszej publiczności, ale zrealizowana porządnie. Taka też, w której udało się przenieść gros fajnych pomysłów z pierwszej wersji i z literackiego pierwowzoru. Założenie jest takie samo, tutaj przeniesione na grunt sympatycznej rodzinki.

MIEJSCE 6

Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki (1989), reż. Joe Johnston 

Debiut Joe Johnstona, który na długo skierował go w rejony kina familijnego. I dobrze, bo w tej roli sprawdzał się doskonale długimi latami (weźmy na ten przykład Jumanji, opus magnum Johnsonta). Sam Kochanie… to lekkostrawne kino przygodowe. Grupka dzieciaków zmniejsza się, bo bawi się wynalazkiem ojca (Rick Moranis). Przemyślane, pełne emocji, które chłoniesz z ekranu (w określonym wieku!). Produkcja Disneya wyparła również Kapitana EO z sal 3D w Disneylandzie. Te pszczoły, walka z mrówką, ucieczka przez trawnik, fajnie dobrane dzieciaki. I wydaje mi się, że to wciąż świetne kino dla młodszych widzów.


MIEJSCE 5

Interkosmos (1987), reż. Joe Dante

Dante nawiązał do tego samego pomysłu co twórcy Fantastycznej podróży, jednak zrobił to w znanym sobie lekko szelmowskim stylu. Do ludzkiego organizmu (ciała użyczył komik Martin Short) zostaje „wrzucony” porucznik Dennis Quaid. Jednak akcja nie rozgrywa się tylko i wyłącznie w ciele, bo i Jack (Short) ma do wykonania robotę. Sensacyjna przygodówka w konwencji komediowej sprawdziła się doskonale. Byłem na tym w kinie!

 
 
 
 
 
MIEJSCE 4

Ant-man (2015), reż. Peyton ReedCAŁA RECENZJA TUTAJ

Człowiek mrówka, potrafiący zmniejszyć się jednym wciśnięciem guzika na rękawicy swojego stroju? Jest zabawny i taki… Przez cały film czujemy, że nie jest żadnym superbohaterem, tylko gościem z paroma umiejętnościami i kombinezonem, który odgrywa tutaj główną rolę. Największą zaletą seansu jest historia z gatunku heist-movie. Gdyby pociągnąć ten styl i odpuścić sobie głównego przeciwnika i kilka innych aspektów, otrzymalibyśmy film bardzo dobry. No tak… Ale przecież to film superbohaterski, więc przeciwnik być musi…

 
 
 

MIEJSCE 3

Kingsajz (1988), reż. Juliusz Machulski

Wy pamiętacie nagą Kasię Figurę (no dobra, ja też), ale to właśnie Kingsajz jest pierwszorzędnym filmem, który w tej wyliczance musiał się znaleźć i cieszę się, że mamy swojego reprezentanta w tej kategorii. Fabułę znacie, ja tylko napiszę, że od zawsze kręciły mnie te sceny z wielkimi przedmiotami w krasnoludzkiej skali. Rozbrajające patenty (mucha w knajpie!), dialogi, akcja i państwo totalitarne w skali mikro z problemami w skali makro. Jeden z moich ulubionych filmów Machulskiego. W doskonałym rytmie, wyjątkowy w demaskatorskim tonie, zawsze zabawny, jednak nierzadko z ponurym żartem.
 

MIEJSCE 2

Fantastyczna podróż (1966), reż. Richard Fleischer / CAŁA RECENZJA TUTAJ

Fleisher trzymając pieczę nad wszystkimi elementami jako reżyser stworzył rzecz unikatową, być może nie porywającą, ale taką, którą można i trzeba docenić za spektakularną inscenizację miejsca akcji (głównie w latach 60., ale i po trosze teraz). Wiedząc z czym przyjdzie mu się zmierzyć reżyser zwrócił się o pomoc do współpracowników z czasów Podmorskiej żeglugi – Freda Zendara i Harpera Goffa (oboje pracowali 10 lat wcześniej przy projekcie Nautiliusa, teraz mieli mieć ten sam zakres obowiązków przy budowie filmowej łodzi Proteus). Sama Fantastyczna podróż to nie tylko skok milowy i szczytowe osiągnięcia na polu użycia efektów specjalnych. Film Fleishera to rzeczywiście świetny materiał poglądowy na ludzki organizm. Nie jest to bowiem rzecz z dziedziny fiction, a głównie z science. Obraz wiele lat służył za materiał szkoleniowy, a kwestie wypowiadane przez aktorów to miejscami mały podręcznikowy skarb.

MIEJSCE 1

O człowieku, co malał (1957), reż. Jack ArnoldCAŁA RECENZJA TUTAJ

Reżyser zrobił film, który wzbudza silne emocje. Przejmujemy się. To był rok 1957 i cała fabryka snów nie była w stanie zaoferować tego, co dzisiejszy domowy komputer. Nie było specjalistów od cgi. Byli cieśle, murarze, tynkarze. To byli mistrzowie scenografii i efektów specjalnych. Reżyser zamknął w filmie dwie opowieści. Jedna to to czego się spodziewałem. Scott maleje. Odzież nie nadaje się do użycia, w końcu siedzi na fotelu jak pięciolatek. Wszyscy próbują mu pomóc. W końcu osiągając rozmiary kilku centymetrów wprowadza się do domku dla lalek. Tutaj rozpoczyna się kino survivalowe z wszystkimi elementami „liliput vs nieprzyjazne środowisko domowe”. Koty, pająki, wielkie przeszkody. Są więc wielkie krzesła, kłęby nici, pułapki na myszy itd. Masa trików z perspektywą i pomysłowych ujęć. A Scott? Scott musi po prostu przetrwać. Gdyby reżyser rzucił po prostu naszego bohatera na podłogę, ten lawirując pomiędzy przedmiotami codziennego użytku, w końcu dotarłby tam, gdzie pragnie. Wtedy dostalibyśmy standardowe s-f. Arnold wiedział, że kluczem do sukcesu i do wyniesienia filmu na wyższy poziom, będzie pokazanie duszy zmniejszającego się człowieka…