Legion Samobójców (2016)

Recenzja filmu "Legion Samobójców" (2016), reż. David AyerCo za bajzel! Co za niewyobrażalnie chaotyczny bajzel! Uwielbiam DC Comics i w głębi serca cenię to uniwersum bardziej niż Marvela. Powód jest prosty. Pomimo że obie „stajnie” to przecież cała gromada fikcyjnych komiksowych bohaterów, to w DC jest zdecydowanie mniej plastiku. O tak. Mniej plastiku daje nam mroczniejsze podłoże, bardziej „dorosłe” przesłanie i większą powagę każdej sytuacji w filmie, który wychodzi od DC. Oprócz tego cenię sobie większość filmowych tytułów opuszczających to studio i tak na przykład należę do nielicznych, którzy bronią Batman v Superman: Świt sprawiedliwych. Czy miałem jakieś oczekiwania co do Ligi samobójców? Żadnych. David Ayer to świetny reżyser, a na liście płac widziałem Joela Kinnamana (jestem w jego fan-clubie i to jest pierwszy plus produkcji, bo Joel wypadł bardzo dobrze) i Willa Smitha. Poza tym zwiastun był świetny i dawał nadzieję na świeże podejście do tematu, bez ciężaru rozterek Batmana i pytań bez odpowiedzi od Supermana (do których oczywiście nic nie mam, ale to przecież temat na inny film).

Recenzja filmu "Legion Samobójców" (2016), reż. David Ayer


Co za bajzel! Legion Samobójców to nędzny posiłek ze śmietnika spod fast-foodu, którym nie możesz się najeść, ale próbujesz. Od początku do końca pod względem historii nic tu nie gra. Zamysł? Może być. Zbieramy grupę najgroźniejszych przestępców, żeby użyć ich do walki z jeszcze groźniejszymi przestępcami. Ale hej! To, że są wykręceni, kolorowi, śmieszni, wcale nie czyni z nich dobrej ekipy do spuszczania łomotu. Bynajmniej nie części z nich. No, bo jak porównać gościa, który potrafi obrócić w ogień całą dzielnicę (drugi duży plus – świetny  Jay Hernandez, jako Diablo), z gościem, który obrabował wszystkie banki w Australii i nieźle rzuca, uwaga, bumerangiem. Naprawdę warto wziąć do takiej ekipy dobrze zbudowanego gościa, który potrafi rzucić bumerangiem? Nie lepiej poszukać (jeżeli już musi być recydywista) gościa z wyrokiem, ale przynajmniej po przeszkoleniu wojskowym z czarnym pasem w jakimś stylu walki? Albo Harley Quinn (trzeci plus – Margot Robbie), w której oczywiście można się zakochać i swoimi one-linerami podnosi poziom filmu, a KAŻDA z nią scena jest bardzo dobra. Jej przydatność? Żadna, albo taka sama jak z Mallory Knox z Natural Born Killers. Świetna świruska, która macha kijem baseballowym, ale co dalej? Will Smith jako Deadshot jest w porządku (czwarty i ostatni plus). Nie chybia. Nigdy. Ale pewnie jakby dostał w czapkę krzesłem, to by się zgiął w kącie i płakał do rana. I nie chodzi o to, że nie rozumiem założenia Legionu Samobójców. Taki był zapewne koncept z komiksu, jednak w filmie wypada to tak nielogicznie, że kolejne pytania o celowość kolejnych zagrań scenarzystów spadają jak krople deszczu. Najpierw jest mżawka, później konkretna ulewa, a później napieprza wielki grad, bo muszę uwierzyć, że ta wesoła ferajna idzie na bitwę z siłami, które mogą unicestwić życie na Ziemi w jedną dobę.

Recenzja filmu "Legion Samobójców" (2016), reż. David Ayer

Sama  realizacja i podział fragmentaryczny filmu na sceny: idziemy-gadamy, idziemy-strzelamy został potraktowany koszmarnym montażem, który skazuje według mnie film na przeznaczenie pod serial, albo co gorsza zbiór krótkometrażówek, a nie wielką kinową przygodę. Czyli taki The Walking Suicide Squad z wielkim budżetem, gdzie gros kasy idzie na gaże dla aktorów.

Co za bajzel! Ayer popełnił najgorszy z możliwych grzechów, czyli nie zaangażował widza w spójną story. Zamiast tego puścił ekipę przez miasto, co rusz to cofając się retrospekcjami do czasów zamierzchłych wyjaśniając nam poniekąd ich motywację. Przez taki zabieg nie było czasu na zbudowanie jakiejkolwiek chemii pomiędzy postaciami (pomimo usilnych starań Harley Quinn). I jestem daleki od wykorzystania wyświechtanego „straconego potencjału”. Ujmę to inaczej. Możliwości ekranowe (pomijam użyteczność niektórych względem historii) Harley Quinn, Diablo (od razu widać, że postać miała „fory” u reżysera. Ayer przecież wywodzi się z takiego kina. Jego największe przeboje Harsh Times i End of Watch zanurzone są od początku do końca w gangsterskich przedmieściach), Ricka Flaga czy Deadshoota zostały w pełni spożytkowane. Wyglądają kapitalnie, mają znakomite teksty i charyzmę. Przyciągają wzrok widza. Głos Kinnamana i ten jego kozacki akcent to cały czas magnes. Ale reszta? Powtórzę – to nie jest niewykorzystany potencjał, bo takowego w ogóle nie było. Mogłoby ich nie być. Tak samo jak Jokera. Tak jest, Jokera zagranego przez Jareda Leto. Absolutnie niepotrzebnie wciśnięty do filmu. Chciałbym pochwalić chociaż kilka rzeczy, żeby nie wystawiać tak kiepskiej oceny, ale im dłużej się zastanawiam, to muszę nawet opieprzyć cały zabieg z wciśnięciem muzycznych szlagierów w fabułę. Przez trzykrotnie już wytknięty tu bajzel, muzyczne hity stanowią kolejny krok, którzy przysłużył się zaśmieceniu całości. Każdy przebój poza ekranem będzie wciąż przebojem. Niestety w Legionie samobójców piosenki brzmią nieznośnie manierycznie. A jak już wyciągnie się tych kilka perełek, te najlepsze fragmenty filmu, to co zostanie? Gra komputerowa na kilku graczy. Gdzie nieważna jest fabuła. Wybierasz tylko gościa z bumerangiem, albo tego typa co potrafi się wszędzie wspinać (WOW), dajesz NEW GAME i idziesz do przodu. I strzelaj do wszystkiego!

Boję się myśleć, ile bym musiał wystawić gwiazdek, gdybym zdecydował się na polski dubbing. A i tak się strasznie męczyłem.

Za seans dziękuję sieci kin.

Cinema City

 

Czas trwania: 123 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: David Ayer
Scenariusz: John Ostrander, David Ayer
Obsada: Will Smith, Margot Robbie, David Harbour, Jared Leto, Jay Hernandez, Joel Kinnaman, Cara Delevingne, Adewale Akinnuoye-Agbaje, Jai Courtney
Zdjęcia: Roman Vasyanov
Muzyka: Steven Price