Creed: Narodziny Legendy (2015)

"Creed", reż. Ryan Coogler. Recenzja filmu.

40 lat temu Rocky wbiegał w szarym dresie po schodach i z uniesionymi rękoma wiwatował po zdobyciu szczytu. To był piękny motywacyjny obrazek, a sam film z pewnością przyczynił się do powstania wielu szkółek bokserskich, w których przez ciężką pracę wykuwały się kolejne bokserskie talenty. Filmy i ich bohaterowie potrafią inspirować bardzo mocno. Przecież tu nie chodzi o nic więcej jak tylko o Twój wysiłek. Jeżeli Rocky mógł wciągnąć stary dres, zapić rano miks z żółtek i nawalać w surowe, wiszące mięcho, to dlaczegóż ja bym nie mógł. Na start wystarczy tylko mocna wiara i upór. Chciałbym, żeby podobnie było z Creedem.



Creed nie opowiada o wychodzeniu z ubóstwa, a raczej o walce o własną tożsamość. O to, by jak mówi główny bohater – Adonis Creed (Michael B. Jordan): „Udowodnię, że nie jestem pomyłką”. To chwytające za serce wyznanie wiele znaczy w dzisiejszych czasach. W czasach, gdy taki odsetek ludzi jest pozbawionych przynależności do czegokolwiek. Bez nazwiska, własności, ojczyzny.

"Creed", reż. Ryan Coogler. Recenzja filmu.
To właśnie nazwisko, w tym przypadku legendy ringu Apollo Creeda, nosi nieślubne dziecko nazwane właśnie Adonis. Droga na szczyt w przypadku takich historii również musi prowadzić przez strome, skaliste wzgórza. Nie inaczej jest tym razem. Adonis dzieciństwo spędza w poprawczakach, gdzie nieustannie wdaje się w bójki i jest dużym problemem dla placówek wychowawczych. Odnaleziony przez przybraną matkę zostaje wychowany na korpo-dziecko, które pomimo wspinania się po szczeblach biznesowej kariery nie zapomina skąd się wywodzi. Nie łatwo uciec od cienia legendy. Miłość do walki ma zapisaną w genach, więc gdy nadarza się możliwość, a raczej gdy Adonis czuje, że to właśnie „ten” moment, rzuca pracę (chwilę po otrzymaniu awansu) i przenosi się z Los Angeles do Filadelfii. Zatem okazuje się, że oprócz poszukiwania własnego ja, Creed to także opowieść o porzuceniu wygodnego życia na rzecz walki o marzenia? A jakże! Walka o tytuł bokserski i przemożna chęć zaistnienia w zawodowym boksie pcha Adonisa do takiej właśnie decyzji. Porzuca mieszkanie w ogromnej willi, luksus, intratną pracę, kalifornijskie słońce na rzecz… chłodnej Philly – kolebki filmowego boksu. Zamierza odnaleźć Rockiego Balboa – legendę, która ma mu pomóc trenować. Okazuje się, że ostateczne będą musieli pomóc sobie nawzajem, ponieważ na każdego z nich czeka walka w innym wymiarze.

"Creed", reż. Ryan Coogler. Recenzja filmu.
Sylvester Stallone to dla mnie ikona. To nieprawdopodobne wręcz jak głęboko postać Rockiego zaistniała w wyobraźni ludzi. W szczególności w wyobraźni kinomanów. Dla jego rodzinnego miasta – Filadelfii, Rocky to prawdziwy skarb. Ludzie, którzy odwiedzają Filadelfiię, mają z pewnością pomnik Rockiego na szczycie listy miejsc do zwiedzenia (ja miałbym). Za tym idzie kolejna rzecz, która przydarzyła mi się w trakcie seansu. Postać Rockiego jest tak mocno zakorzeniona w kulturze i tak silnie przenika przez scenariusz filmowy do prawdziwych miejsc, ludzi i historii, że w trakcie seansu zapomina się, iż Rocky to tylko fikcja. Gdzież tam fikcja! Jestem pewny, że Rocky gdzieś tam mieszka i prowadzi swoją małą restauracyjkę. Właśnie to między innymi zrobił dla mnie ten film. Utrwalił pewne wspomnienia.

His whole life was a milion-to-one shot

Grający wszak drugoplanową rolę mentora i trenera Sylvester Stallone chwycił mnie za serce swoją wielką jak bochen chleba łapą i kilkukrotnie w trakcie seansu energicznie potrząsnął. Tak naprawdę już sam widok Sly’a przeważnie mi wystarczy, by odrzucić na bok prostotę scenariuszy (tak jak w tym przypadku). Jednak tutaj aktor naprawdę wygłasza kilka takich zdań i w taki sposób, że.. ech, sami rozumiecie. W Creedzie „zagrało” idealnie wiele rzeczy. Wielki szacunek dla kompozytora – Ludwiga Goranssona, którego na świecie jeszcze nie było, gdy Balboa obrywał po raz pierwszy w ringu. Mimo to doskonale wczuł się w „widza – fana” i wiedział, że najważniejsze w muzyce podszytej sentymentem jest odpowiednie dawkowanie emocji. I tak, gdy wydaje Wam się, że w trakcie seansu ciągle słyszycie znajome takty, to owszem, nie mylicie się. Ludwig Goransson odpowiednio „ukrywa” motyw przewodni stworzony w 1976 roku przez Billa Contiego. Dawkuje go pojedynczymi taktami, by w finałowej walce uderzyć w najmocniejsze tony zakreślając grubą kreską podtytuł filmu, czyli Narodziny legendy.

"Creed", reż. Ryan Coogler. Recenzja filmu.
Oglądając z pozycji fana odrzuciłem na bok kilka kuriozalnych scen, jak ta, gdy Creed junior biegnie ostatkiem sił pod dom Rockiego, towarzyszą mu quady i motory wywijające kółka wokół jego triumfującej postaci. To nie ważne. Ważne, że dobiegł. Trochę to niesprawiedliwe, bo odtwórca głównej roli (gdyby wszedł na tego bloga) Michael B. Jordan mógłby czuć się co najmniej zażenowany, że tak mało o nim wspominam. Widzę jednak, że (świadomy bądź nie) zabieg o wysunięciu na pierwszy plan legendy sprawił, że Adonis jest trochę z boku (chociaż de facto gra główną rolę). Legenda bowiem spływa z każdego kadru. „Mistrzu” mówią do Rockiego na każdym kroku. Pozdrawiają i darzą takim szacunkiem (również oponenci Creeda), że Balboa jest niczym święty przechadzający się po ulicach Philly. Jasne, że wtrącono kilka wątków, które mają działać motywująco dla walczącego o tytuł. Jest uczucie, które może być miłością. Jest Rocky, który może być rodziną. Jest w końcu mistrzowski pas, leżący na wyciągnięcie ręki.

Twórcy nie przesadzili jednak z lukrem i odkurzyli po prostu statuę Rockiego dając widzom to co najlepsze z serii. Również to, co najlepsze w dramacie sportowym. Szacunek do przeciwnika. Szacunek dla ludzi zawziętych i wytrwałych. Szacunek do marzeń i w końcu szacunek dla nas – złaknionych dobrego kina.

Za seans dziękuję sieci kin
Cinema City
8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 133 min
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Ryan Coogler, Aaron Covington, Sylvester Stallone
Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone
Zdjęcia: Maryse Alberti
Muzyka: Ludwig Göransson