Navajo Joe (1966)

Navajo Joe - 1966

Burt Reynolds przebrany za Indianina w kruczoczarnej peruce próbuje wmówić mi, że jest „legendarnym” Navajo Joe. I jeszcze przez cały seans słyszę o nim piosenkę. Po raz kolejny Dziki Zachód kreślony ręką Corbucciego jawi się jako świat wyzuty ze współczucia i troski o los drugiego człowieka. Pełno w nim zła, a żywot ludzki wart jest tyle, ile można dostać za skalp Indianina. Tak właśnie rozpoczyna się Navajo Joe. Tak jak w Człowieku zwanym Ciszą dobrym interesem dla przedsiębiorczych rewolwerowców okazywało się wyłapywanie „bandytów” (celowo umieściłem to słowo w cudzysłowie chcąc pomniejszyć wartość znaczenia słowa bandyta. Byli to przecież ludzie zrzuceni na margines, którzy na przykład kradnąc jedzenie z automatu stawali się kryminalistami.

Przy ich portretach z listami gończymi zwrot „żywy lub martwy” był drukowany trochę na wyrost i zdecydowanie nie współmierny do winy poszukiwanego „bandyty”). W Navajo Joe sytuacja jest podobna i ponownie skłaniająca do przemyśleń w sprawie moralnej postawy litery prawa. Otóż władze płaciły za skalp Indian (co było równoznaczne z zabiciem Indianina) w związku z tym, że stanowili swego czasu zagrożenie dla osiedlających się ludzi. Czasy się zmieniły, Indianie odpuścili, ale łowcy skalpów wciąż oczekiwali zapłaty za kolejne trofea.

Navajo Joe - 1966
Przy tym jednym konkretnym skalpie trafili nie najlepiej. Otóż należał on do ukochanej Navajo Joe, który jako jedyny przeżył najazd na plemię. Akcja zatem zawiązuje się szybko wokół głównego motywu fabularnego – pościgu Joe za zbirami. Joe nie ma zamiaru dyskutować, przyjmować przeprosin. Jego droga i film jednocześnie zakończy się z chwilą śmierci jego, bądź ostatniego złoczyńcy z bandy.

Navajo Joe - 1966
Corbucci poszedł dobrą drogą, gdyż w założeniu historia o mścicielu, który podąża za watahą wilków i wyłuskuje jednego po drugim, aż do krwawego finału, brzmi dobrze. Nie raz kino udowodniło, że patentów dla partyzanta uszczuplającego oddział wroga spokojnie wystarczy na cały kinowy seans. Wojownik znający teren kontra złoczyńcy poruszający się z punktu A do punktu B zawsze w rezultacie miał przewagę (nawet jeżeli na to nie wyglądało). Pułapki, fortele i w końcu nieoczekiwani sprzymierzeńcy, to wszystko w Navajo Joe jest. I to jest dobre, a w kinie zemsty tym bardziej powinno się sprawdzać. To co tutaj nawaliło, to realizacyjne wpadki, które dla widzów spragnionych poważnych technicznych rozwiązań wyglądają po prostu komicznie. Dla mnie miejscami (a nie jestem przecież zanurzony po uszy w spaghetti westernach) przypominało to bardziej Mela Brooksa i jego Płonące Siodła. Napisałem „miejscami”, jednak właśnie przez te niepoważne fragmenty taki też stał się dla mnie cały film. Zaczynając od walki wręcz i ciosów, które nie dochodziły do celu, a powalały przeciwników. Kończąc na scenach z „podchodami” prostytutek i alfonsa celem uwolnienia Navajo Joe z jednej z wielu opresji (cały ten fragment jest zresztą kuriozalny w swoim ujęciu. Alfons strzelający z mandoliny przerobionej na luk. Prostytutki zwabiające zbirów jak w kreskówce, coś w stylu kiwania palcem i BAM za rogiem z fortepianu).

Navajo Joe - 1966

Sam Reynolds też mi się nie podobał. Stylizację miał dobrą, jednak gdy brał się do bójki lub strzelania ze swojego winchestera, to przypominał cyrkowca z wyuczonymi dla publiki ruchami, powtarzanymi zresztą w filmie kilkukrotnie. Fikołek przez prawe ramię i wypalanie z pół przysiadu do przeciwnika…

Navajo Joe - 1966

Oczywiście na plus hiszpańskie pejzaże i muzyka, z piosenką, która do teraz siedzi mi w głowie. Lecz nie dlatego, że była taka wspaniała i przejmująca. Jako ilustracja dla opowieści o Indianinie mścicielu była świetna, jednak utkwiła mi w pamięci dlatego, że była puszczana od początku filmu do końca i została już na zawsze w pokładach mojej zdruzgotanej pamięci, jak jakiś podkład muzyczny do telewizyjnej reklamy.

Dobrze, że w finale Corbucci przypomniał dlaczego Dziki Zachód jest dziki. Tylko dlatego wystawię Navajo Joe ocenę niezłą.

6/10 - niezły

Czas trwania: 93 min
Gatunek: Western
Reżyseria: Sergio Corbucci
Scenariusz: Fernando Di Leo, Piero Regnoli, Ugo Pirro
Obsada: Burt Reynolds, Aldo Sambrell, Fernando Rey
Zdjęcia: Silvano Ippoliti
Muzyka: Ennio Morricone (ukrył się pod pseudonimem Leo Nichols)