Nigdy cię tu nie było

Pierwsze co poczułem podczas seansu Nigdy cię tu nie było to ciężar. I nie był to od razu ciężar tematu, bo ten przyszedł później, a ciężar powziętych środków przez twórców, by opowiedzieć o zbirze do wynajęcia. W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że film wyszedł inny i odrębny w swoim stylu głównie ze względu na osobę reżyserki i tego, że jako twórca kina niezależnego wypracowała indywidualny język. W  kinowym neo-noir już dawno nie było tak ciasno i gęsto.

Ten zbir do wynajęcia to Joe (Joaquin Phoenix), były żołnierz, były agent FBI, teraz dogorywający w chorobie, osaczony przez demony, z nieleczonym zespołem stresu pourazowego.(między innymi, bo Joe nie miał lekko już od dziecka). Teraz opiekuje się czule i cierpliwie matką i wykonuje zlecenia, najczęściej z podłym zapleczem i inwentarzem, gdzie w grę wchodzi przemoc i zezwierzęcenie całej menażerii. Chodzi tam, gdzie prywatni detektywi wzywają już policję. Jego praca nie polega na żmudnym tropieniu, a raczej na „zamykaniu” konkretnej sprawy, bo najczęściej Joe zaczyna i kończy na ostatnim rozdziale. „Podobno jesteś brutalny.” – „Bywam.” – odpowiada zleceniodawcy, a chwilę później zbiera ekwipunek na akcję w sklepie z narzędziami, do tego taśma, worki, młotek. 

Od początku w filmowym centrum znajduje się obolały, napuchnięty, zmaltretowany Joe i od początku czekałem tylko, aż się przewróci i nie wstanie. Już sam tytuł Nigdy cię tu nie było stanowi o obrazie głównego bohatera. Przy życiu trzyma go tylko fakt, że musi opiekować się matką, a zaraz dziewczynką, którą wyrwał spod kolejnego klienta. Komuś się nie spodobało co Joe robi i postanowił oddać. Zemsta jest naturalną koleją rzeczy.

Niesamowite jest oglądanie ile siły jeszcze potrafi się tlić w tym wraku. Niemniej fascynujący jest popis jaki dał Joaquin Phoenix. Aktorskiemu kunsztowi wtóruje fizyczna metamorfoza, której się poddał oraz filmowa realizacja. Główny bohater często wypełnia cały kadr, a operatorowi rzadko udaje się wypracować trochę przestrzeni wokół. Dość szybko również zdamy sobie sprawę jak bolesne tematy będzie poruszać reżyserka. Ciężko ma w wykreowanym przez nią świecie niewinność, która brutalnie jest wykorzystywana przez uprzywilejowanych.

Filmowy obraz to seans bardzo doskwierający, który odbiera się również na pewnym poziomie fizycznym. Jako widz czułem się miejscami jak Joe, ciągle zmęczony i zrezygnowany. A w uszach wciąż pobrzmiewały mi dźwięki miasta, samochody, klaksony, przekleństwa, które płynnie przechodziły i stanowiły początek dla ścieżki dźwiękowej i całej muzycznej sfery filmu. Nigdy cię tu nie było to cierpliwość, konsekwencja i oryginalność, która łączy się z wiarygodnością bohatera. Wrażenie bowiem robią liczne sceny, w tym te, gdy Joe wykazuje się empatią i zrozumieniem dla kolegi po fachu leżąc z nim na podłodze i nucąc ostatnią piosenkę. To bardzo spokojny i pogrążony w smutku film, mały hołd dla zabijaki o dobrym, chociaż zniszczonym sercu.

PATRYK KARWOWSKI

Film obejrzałem w bydgoskim kinie Helios w ramach projektu Kino Konesera, którego jestem oficjalnym partnerem.

Czas trwania: 89 min
Gatunek: dramat, kryminał, neo-noir
Reżyseria: Lynne Ramsay
Scenariusz: Lynne Ramsay, Jonathan Ames (powieść)
Obsada: Joaquin Phoenix, Dante Pereira-Olson, Judith Roberts, Ekaterina Samsonov
Muzyka: Jonny Greenwood
Zdjęcia: Thomas Townend