Cobra Kai

W dużym skrócie: myślałem, że tego nie potrzebuję, dopóki nie zobaczyłem. Serial Cobra Kai jest rzeczą wybitną.

34 lata minęły od kiedy Johnny przegrał w turnieju karate. Jest zmęczony, żyje przeszłością, wydarzeniami, które zmieniły bieg jego historii. Miał być tryumfatorem, a zajmuje się tym, czym zajmował się Miyagi w 1984 roku. Jest złotą rączką (w zasadzie to ledwo co srebrną), dzień kończy sześciopakiem browarów, najlepiej przy ejtisowym szlagierze z telewizji. Powoli upada życiowo. Jest wrakiem, cieniem mistrza. Wydarzenia z turnieju złamały go kompletnie, runęło wszystko, a obecnej kondycji psychicznej nie poprawia fakt, że Daniel LaRusso to człowiek sukcesu (to musiało się tak skończyć po tym jak złapał muchę pałeczkami). Johnny wraca do domu, mija billboardy reklamujące samochodowe imperium dawnego rywala, rozkleja się przy scenie z Żelaznego Orła, a na ekran wskakuje mu reklama LaRusso. Johnny naprawdę ma się źle i na domiar złego nie ma DeLoreana, nie zmieni przeszłości, nie będzie jak Biff Tannen w alternatywnej rzeczywistości z Powrotu do przeszłości. Musi żyć życiem przegranego, chyba że…

W sąsiedztwie pojawia się nowa rodzina z nieco zakumanym chłopakiem w przyciasnym dresie, który ma problemy z lokalnymi łobuzami. Zupełnym przypadkiem, z pewnością nie kierując się altruizmem, bo takiego słowa Johnny w słowniku nie ma, pomaga chłopakowi swoim nieco zardzewiałym karate. Znacie tę historię?

Zdradzając tylko troszkę fabułę, wystarczy przybliżyć szkic – Johnny chce ponownie otworzyć szkołę karate, ale wydaje się, że ciągle nie zrozumiał, co go doprowadziło do punktu, w którym się znajduje. Ciągle bowiem kieruje się dewizą: „No mercy”. LaRusso też ma swoją walkę – na domowym ringu z dorastającą córką. Los dwójki bohaterów się idealnie zazębia i przeplata, jak podczas szamotaniny w dojo.

Cobra Kai to powrót do uniwersum Karate Kid, zaraz po wydarzeniach z filmu nakręconego w 1984 roku (to dziwne, ale właśnie w ten sposób trzeba napisać), rzecz jasna 34 lata „po”. Nakręcony dla Youtube RED serial to nostalgia na poziomie spektakularnym. Zero tu nachalności, a fantastycznie napisany scenariusz z szacunkiem odnosi się do fanów hitu sprzed lat. Najlepiej oglądać Cobra Kai zaraz po seansie Karate Kid (recenzja tutaj), wtedy momentalnie przychodzi wzruszenie zmieszane z radością.

To, co uderza, to sam William Zabka, który tutaj wspiął się na wyżyny. Jego historia autentycznie wzrusza, bo przecież pamiętacie jak brylował w swoim czerwonym coupe Avanti. I żal się chłopa robi, bo teraz w wieku średnim, zamiast oddawać się kolejnym pasjom, zapija tanią whisky ciepłym piwem i wspomina czasy, kiedy dawał wycisk temu chuderlakowi Danielowi.

Cobra Kai to 100% nostalgii, ale i fantastyczna opowieść o starych wrogach, którzy de facto mogliby zostać przyjaciółmi. Dziesięć odcinków mija jak kopnięcie z półobrotu, a opowiada głównie o zmianie, podnoszeniu się z rynsztoka, wspomnieniach przeplatanych z fantastycznie zabawnymi elementami. A że historia jest naciągana, niektóre zbiegi okoliczności wypadają tak autentycznie jak w operach mydlanych… Dajcie spokój z narzekaniem i bawcie się wspomnieniami. Finał to znowu turniej, jednak historia,  krztusząc się własnym złośliwym chichotem, zatacza kolejne koło.

Serial można oglądać bezpośrednio na kanale Youtube Cobra Kai. Tutaj macie dwa darmowe odcinki.

EPIZOD 1 – Ace Degenerate

EPIZOD 2 – Strike First

9/10 - rewelacyjny

Obsada: Ralph Macchio, William Zabka, Courtney Henggeler, Xolo Maridueña, Tanner Buchanan