Niedocenione ’88

A więc zaczynamy tegoroczne rozdanie z cyklu ’Niedocenione’. Cofamy się, tak jak w roku poprzednim o pełne dekady wstecz. Zaproszeni goście związani z szerzeniem kultury filmowej w sieci i poza nią będą wygrzebywać tytuły niedocenione (według własnych, często różnych kryteriów). Rozpoczynam ja, redaktor naczelny na niniejszej stronie.

Kolory (1988), reż. Dennis Hooper

Dennis Hooper, wybitny aktor, również świetny reżyser. Jego Kolory już w tytule zakładają kontrasty. O ile dosłownie traktują o dwóch gangach (czerwoni i niebiescy), to wspomniane kontrasty dotyczą dwóch głównych bohaterów, policjantów. Doświadczony gliniarz, dobijający już do emerytury Bob (Robert Duvall), który ma siemano z gangami, dostaje pod skrzydła nieopierzonego, wyrywnego Danny’ego (Sean Pean). To świetne kino, a „kolory” to barwne namiętności (Danny zakochuje się w dziewczynie ze środowiska przestępczego) oraz bogate tonacje w napięciach pomiędzy „ulicą”, a gliniarzami. Kolory dały początek całemu wysypowi filmów z gangami w roli głównej. Zaraz ukaże się New Jack City Mario Van Peeblesa, później dołączy John Singleton (Boyz n the Hood), Ernest R. Dickerson (Juice), czy inny wielki niedoceniony Taylor Hackford ze swoimi epicki, trwającym prawie trzy godziny Więzami krwi. Dennis Hooper w ’88 stworzył kino przejmujące i ważne. Pokazał prawdziwe problemy młodych ludzi, dla których wejście w kolor to jedyna alternatywa. Kolory to film szczególnie zasługujący na uwagę, posiadający wiele cech, które wypada wyróżnić – muzyka Herbiego Hancocka, zdjęcia uznanego operatora Haskella Wexlera (który już w roku 1966 zdobył Oskara za czarno-białe zdjęcia do Kto się boi Virginii Woolf?). Zatrudnieni do filmu prawdziwi członkowie okolicznych gangów tylko dodają realizmu, a chemia pomiędzy Pennem, a Duvallem to prawdziwy pokaz aktorskiej fachury.

Bestia (1988), reż. Kevin Reynolds

Epicki w swoim skromnym wymiarze jest tym filmem, o którym stosunkowo mało się wspomina, chociaż w niejednym wideoodtwarzaczu gościł. Większość bywalców wypożyczalni VHS tytuł pamięta, ale zdaję sobie doskonale sprawę, że pod natłokiem roznegliżowanej akcji, wybuchów, strzelanin i uroczych horrorków, Bestia mogła zginąć. Dlaczego? Ponieważ to film, który docenia się później, gdy widz jest już bardziej świadomy i w końcu, gdy obejrzał trochę filmów. Oparty na teatralnej sztuce Williama Mastrosimona (autor był również odpowiedzialny za zaadaptowanie sztuki na potrzeby scenariusza) opowiada o grupce żołnierzy, którzy utknęli w czołgu gdzieś w wojennej pożodze podczas konfliktu w Afganistanie. To rosyjska załoga, ale oczywiście wykreowana z amerykańskiej obsady. I to jakiej obsady! Dla większości z nich późne lata 80. były momentem zwrotnym w karierze, która potoczyła się różnie. Wprawdzie najstarszy z czołgistów George Dzundza najgłośniejsze tytuły miał już za sobą, ale Stephen Baldwin, Steven Bauer, czy Jason Patrick wciąż mogli być przed największymi żniwami. Bestia to był ambitny projekt. Z dala od hollywoodzkiego zgiełku, kręcony w Izraelu, stał się przejmujący kinem antywojennym. Nakręconym inaczej, sugestywnie, znacznie wolniej w odróżnieniu od powstających w tamtym okresie filmów. Po zrównaniu z ziemią pasztuńskiej wioski, jedna z jednostek gubi się podczas odwrotu wśród afgańskich gór. Za czołgiem ruszają Afgańczycy, którzy pragną zemsty za bezsensowny akt przemocy Rosjan. Bardzo niejednoznaczne dzieło, z oczywistym przesłaniem ukazującym bezsens wojny i beznadziejne położenie żołnierzy po obu stronach konfliktu. Ale za Bestią szło jeszcze kilka ciekawych aspektów, obok fantastycznych ról, piekących obrazów, Bestia opowiada o wojnie jako o zjawisku wykrzywiającym całą rzeczywistość, włącznie z tradycją, kodeksami, czy światopoglądem, któremu wydawali się wierni na przykład Pasztuni. Trzeba również wspomnieć o fenomenalnych zdjęciach Douglasa Milsome’a. Wspaniały jest krajobraz, gdzie widz może docenić potęgę przyrody, a mimo wszystko niejednokrotnie wśród bezkresnej przestrzeni dostajemy kino klaustrofobiczne (ujęcia we wnętrzu czołgu). Fenomenalne, ponadczasowe małe arcydzieło.

Zaginiony w akcji 3 (1988), reż. Aaron Norris

Wyjątkowo niedoceniona część, nawet zapomniana! Trzecia i ostatnia odsłona z cyklu o przygodach pułkownika Jamesa Braddocka (Chuck Norris) rozpoczyna się od scen ewakuacji Sajgonu. Świetnie zaplanowane, mocne i w końcu takie, które pochłonęły gros z zaplanowanego budżetu. Dają nam jednocześnie wyśmienity pogląd na sytuację w regionie. Amerykanie opuszczają kraj (cały film był kręcony na Filipinach) i chce go również opuścić żona Braddocka. Niestety, na ulicach jest taki chaos, że kobieta nie daje rady dostać się do śmigłowca. To początek Zaginionego w akcji 3, filmu, który ze wszystkich części dostarcza najwięcej emocji. Braddock bowiem po 12 latach dostaje cynk, że jego żona żyje razem z (już) nastoletnim synem… James wraca, by ich odszukać. Jest tu wszystko co powinno być w filmie akcji o Wietnamie, a nawet więcej. Są pościgi, tortury na Braddocku, poświęcenie i sporo patosu (finał na moście! chlip!). Wiele serca, emocji, roznegliżowany Norris w doskonałej formie. Reżyseruje młodszy brat Chucka, Aaron, który tym filmem rozpoczął swoją reżyserską karierę. Na dziewięć pełnometrażowych obrazów, aż w ośmiu głównego bohatera grał Chuck. Zaginiony w akcji 3 to zamknięcie pewnej epoki, epoki Cannon Films. Dla firmy Menahema Golana i Yorama Globusa to był jeden z ostatnich wyprodukowanych filmów. Nie przyniósł zakładanego dochodu i panowie z Izraela musieli powoli zamykać interes.

I dwa tytuły w bonusie, recenzowane już na łamach 'Po napisach’. Oba niedocenione i oba gorąco polecam!

Rozmowy radiowe (1988), reż. Oliver Stone 

Wpuszczenie w eter tych wszystkich niezrównoważonych, zakompleksionych, zdesperowanych, aroganckich. Tym, który przyjmuje na klatę wszystkie kwasy nocnego Dallas jest właśnie Barry. Nie spłukuje jednak wszystkich ludzkich żalów w radiowej toalecie. O nie. Dzielnie odbija kijem bejzbolowym wszystkie kurwy, chuje i cipy lecące w jego kierunku. Co więcej, nie pozostaje im dłużny. (cała recenzja tutaj)










Slime City (1988), reż. Gregory Lamberson

Niezdrowy wymiot z amatorskich czeluści horroru. Niezwykle sprawnie i pomysłowo nakręcony, z ciekawym scenariuszem. Całość została pociągnięta tym, co udało się zebrać michą z rynsztoka, w którym przepływał cały szmelc z pobliskiej fabryki. Ten film to zło, ale niezwykle szczere zło. Gore jest zatrważająco sugestywne. Historia wciągająca, główny aktor ciekawy roli i świata, a reszta przyszła z łapanki spod sklepu. Ogląda się to wyśmienicie i będziecie zatroskani o swoje zdrowie i stan żołądka w niejednej scenie. (cała recenzja tutaj)