Bomb City

To ta historia, gdzie zaraz za wzruszeniem przychodzi ogromne rozżalenie i wściekłość, ale w tym przypadku po czasie na obie strony. Bomb City to coś więcej niż zapis śmierci 19-letniego Briana Deneke. To głównie oskarżycielski ton wobec tamtej sytuacji, społecznego przyzwolenia i wobec śmiesznie niskiego wyroku dla 17-letniego Dustina Campa. Tytuł Bomb City odnosi się do miejsca wydarzeń, miasta Amarillo w Teksasie. „Przezwisko” Bomb City wzięło się od zakładów montujących głowice nuklearne, ale dla filmowych bohaterów to rodzaj metafory czasu i miejsca z krótkim lontem, gdzie w odniesieniu do społecznego niepokoju  lada chwila coś wybuchnie. Wybuchło.

Film zrealizowano w myśl odsłaniania kolejnych fragmentów przeplatanych z procesem, który odbył się po wydarzeniach. Do tego momentu poznamy postaci, ale też tło opowieści, zrozumiemy gniew i sytuację w jakiej znajduje się część wykluczonego pokolenia. Reżyser Jameson Brooks, Teksańczyk z pochodzenia, dla którego film jest pełnometrażowym debiutem, wypełnił swój Bomb City sporymi emocjami, a napięcie czuć o wiele częściej niż w podobnym na pewnym poziomie tytule Fruitvale z 2013 roku (recenzja). Oba opowiadają o bezsensownej śmierci ludzi uwikłanych w pełen beznadziei los. Brooks swoim Bomb City wygrał wiele szlifując ten diament tak, że z niezależnego kina wyrosło coś o wiele więcej, również od strony technicznej.

Fenomenalnie przeprowadzony został casting. Te nierzadko wybitne role, naturalne, bez cienia fałszu, zahaczające o gesty, które mogłyby wyjść z improwizacji tylko pomogły tej historii. Bomb City buduje napięcie i tworzy sukcesywnie atmosferę bardzo gęstą, aż do tragicznego finału. Nawet wtedy twórcy nie odpuszczają. Nie tylko od strony młodych aktorów przychodzi to, co najlepsze. Prawdopodobnie film zostanie od razu zapamiętany przez zdjęcia Jake’a Wilganowskiego. Te są wyjątkowe, bardzo wysmakowane, czasem bardzo subtelne, a często kipiące kolorami. Wilganowski często ucieka do ujęć intymnych, zbliżeń, które pokazują Briana samego w tym mieście, a idąc dalej, już metaforycznie, w świecie. Bomb City to też intensywny rytm, muzyka oraz energia, często (niestety) ta zła, ale nierzadko też ta czuła.

Prawdopodobnie jest w tej opowieści coś z formuły emocjonalnego szantażu na widzu, a cała sprawa podana jest jednostronnie. Jednak okoliczności są jasne (a muszę w nie wierzyć po doczytaniu kulisów, zagłębieniu się w historię ogólnie dostępną), a wina leży tylko i wyłącznie po stronie Dustina Campa, sprawcy. I nie ma co gdybać, a tego mogłoby być naprawdę sporo (gdybania) i pewnie w głównej mierze ten aspekt podzieli widzów. Przecież mogli nie jechać, mogli siedzieć ma dupie, a gdyby nie finał z Campem, to i tak skończyłoby się koszmarnie, a może jeszcze gorzej? Do niczego to nie doprowadzi, bo tło jest jasne – Brian Deneke razem z przyjaciółmi wyróżniali się, ale takie jest ich prawo. Słuchali głośnej muzyki, mieli w sobie dużo gniewu, buntu, głównie przez delikatne, sukcesywne odsuwanie ich ze społecznego życia. Czuli, że nie pasowali do konserwatywnego do bólu społeczeństwa, negowali wiele, nie zgadzali się na jeszcze więcej, ale nie atakowali, nie naruszali dóbr materialnych. Deneke był aktywistą, ściągał grupy punkrockowe na organizowane przez siebie koncerty, miał 19 lat, a zginął za to, że na tle dzieciaków z ulic Amarillo wyglądał inaczej, bo miał wielkiego zielonego irokeza, glany i skórę z emblematami zespołu Filth. Dziś byłby moim rówieśnikiem.

Czas trwania: 95 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Jameson Brooks
Scenariusz: Jameson Brooks, Sheldon Chick
Obsada: Dave Davis, Glenn Morshower, Logan Huffman, Lorelei Linklater, Eddie Hassell
Zdjęcia: Jake Wilganowski
Muzyka: Cody Chick, Sheldon Chick