Bez słowa

Technologiczny analfabeta, Leo (Alexander Skarsgård) prowadzi życie w wielkomiejskiej dżungli. To Berlin z przyszłości, a Leo wierny swojemu wychowaniu amisza próbuje podług własnych zasad wieść w miarę normalne życie. Jest mu o tyle trudno, że jest niemową. W dzieciństwie miał wypadek i od tamtej pory żyje nie wymawiając choćby sylaby, a świat dookoła ani myśli zwolnić i staje się coraz głośniejszy.

Duncan Jones, który zaskarbił sobie moją (w sumie to chyba wszystkich) wielką sympatię tworząc jedno z najbardziej ambitnych (i udanych) projektów sci-fi Moon z Samem Rockwellem, ponownie próbował postawić na oryginalność. Cóż z tego, skoro scenariusz, chociaż ofiaruje wiele ciekawych rzeczy, jest stertą niepoukładanych pomysłów i trzeba się wyjątkowo skupić, by chociaż rozeznać się w postępującej naprzód fabule, a co dopiero w tle historii, która z pewnością miała do zaoferowania wiele. Nawet próbując nadążyć za nie aż tak wyśrubowanym tempem przyszło mi dość długo wychwycić znaczenie postaci, ich role i zależności między nimi. Oczywiście wszystko się rozjaśnia pod koniec, ale przez dwie bite godziny miałem wrażenie, że to jedno wielkie wysypisko.

Leo, amisz pracujący jako barman to jedna historia. Zakochał się z wzajemnością w Naadirah z tego samego miejsca pracy. Naadirah znika, a Leo próbuje ją odnaleźć nie mogąc oczywiście zadać żadnego pytania. Jednocześnie rozwija się druga nitka opowieści, symultanicznie, nieprzerwanie zazębiając się z pierwszą. Kaktus (świetny Paul Rudd), były żołnierz, chirurg, który ugrzązł w Berlinie i próbuje wrócić do Ameryki. Nie będzie to łatwe, bo ma małą córkę, a i on sam jest na bakier z prawem, gdyż jego odejście z armii nie było ustalone z przełożonymi. Ale Kaktus to szycha w półświatku, który kręci się wokół burdeli, pubów, drobnych kryminalistów, bo potrafi każdego zaszyć, wyjąć każdą kulę, a jak przyjdzie potrzeba, to pomęczyć na stole tych, którzy się narazili bossom. Świat Kaktusa i Leo zaczyna się przenikać coraz częściej, a w finale częściej niż by obaj chcieli.

Duncan Jones postawił na kilka zwrotów i należą one do tych przyjemniejszych elementów. Fabularnie niedaleko Bez słowa do klasycznych noir i wyzutej z zasad moralnych ulicy i ludzi, z którymi bohaterom przyjdzie spotkać. Jednak niech was nie zwiedzie stylistyka i reklamowe hasła, jakoby Bez słowa był cyberpunkiem. To dramat, kino bardzo współczesne, chociaż zamknięte w stylistyce z przyszłości. Ta wypada o niebo lepiej od tej prezentowanej w Altered Carbon (recenzja). Futuryzm jest namacalny, wiarygodny, estetyka przyszłości rzeczywiście bliska Łowcy Androidów (wreszcie komuś się udało). Ulice żyją, widać miasto, a efekty specjalne ładnie komponują się z kontynuowanymi sekwencjami na ulicach. Tak powinien wyglądać serial na podstawie prozy Richarda Morgana. Nie czuć tutaj plastiku, tych cholernych parunastu metrów kwadratowych na scenę, a mieszkania to również pokoje, korytarze i klatki schodowe, a nie tylko pojedyncze salony bez wyjść. Duncan Jones postawił na kontrasty, magnetyzm i brawurę Paula Rudda i scenariusz. Ten ostatni element, chociaż wypada w rezultacie bardzo fajnie w kwestii ponurego dramatu rodzinnego i sytuacji, w których postaci są niejednoznaczne i niedookreślone w kwestiach swoich wyborów (kolejny duży plus), to całość zawiera zbyt dużo wybrakowanych elementów, białych kartek, których nie powinien starać się wypełnić widz, a twórcy.

6/10 - niezłyCzas trwania: 126 min
Gatunek: dramat, sci-fi
Reżyseria: Duncan Jones
Scenariusz: Michael Robert Johnson, Duncan Jones
Obsada: Alexander Skarsgård, Paul Rudd, Seyneb Saleh, Justin Theroux
Zdjęcia: Gary Shaw
Muzyka: Clint Mansell