Wojownicy (1979)

Cyrus organizuje zebranie gangów z Nowego Jorku. Na miejsce spotkania w centrum Bronksu zjeżdżają wszystkie ekipy z reprezentującymi ich członkami. Po dziewięciu zakapiorów z każdej ze stu frakcji. To spotkanie ma jasne zasady – żadnej broni palnej, słuchamy przemówienia, zgadzamy się lub nie i odchodzimy w pokoju. Cyrus, niezwykle charyzmatyczny mówca i z pewnością taki sam człowiek, chce tej nocy stanąć ponad podziałami i rozpocząć gangsterski, wspólny przemarsz przez Nowy Jork. Wpół słowa przerywa mu morderczy zdradziecki strzał, a winą za to obarczony w popłochu zostaje lider gangu Wojowników. Na nic zdają się tłumaczenia w chaosie, który zapanował pod naporem butów i pięści. Pierwszy z Wojowników padł, reszta ratuje się sprintem w głuchą noc w kierunku domu oddalonego o 35 kilometrów Coney Island.

To moje pierwsze spotkanie z Wojownikami, ale jako że wychowałem się w dobie VHS i spędziłem w niej całą dekadę, bardzo szybko odnalazłem się w tym specyficznym klimacie przerysowanych bohaterów, zasad, które trzeba nagiąć, w końcu w akcji, którą łapie się dla frajdy, a nie w celu wyszukiwania dziur, czy znamion realizmu. Wojownicy to kino pełne emocji, napięcia, zdań, którymi można wytatuować pełne buntu ciało. Wojowników nie ogląda się dla scenariusza, a właśnie dla prostoty, która gwarantuje, że radość będziesz czerpać nawet z mizernej gry aktorskiej. Tak, jest tu trochę szczeniackiej nostalgii, gdy sam byłeś w dziecięcym gangu i z zacięta miną życzyłeś wszystkiego co najgorsze oponentom z sąsiedniego osiedla. Wojowników trzeba oglądać wsłuchując się w melancholijną nutę, co nie znaczy, że film opiera się tylko na miłości do pewnej ulotnej chwili. Fantastyczna jest zarówno choreografia walk, jak i same zdjęcia Andrew Laszlo. Komiksowy sznyt widać w montażu, w charakterystyce postaci. Na to wszystko nakłada się wyśmienita ścieżka dźwiękowa, która tylko pomaga uzyskać specyficzny feeling udawanej powagi. Nietrudno zakochać się w tym filmie.

Walter Hill powtórzył schemat w późniejszym, równie udanym Street of Fire (recenzja tutaj). Tam, z większym naciskiem na baśniowo muzyczny charakter opowieści. Sam klimat ucieczki przez niebezpieczną dzielnicę przypomniał mi Judgment Night Stephena Hopkinsa. To luźne skojarzenie, chociaż zdaje mi się, że jak najbardziej na miejscu. Pozostając przy dwóch filmach Waltera Hilla, nietrudno odnieść wrażenie, że łączy je rzeczywiście całkiem sporo. W obu przypadkach widz powinien wziąć poprawkę na reguły, a raczej ich brak w tym świecie. Oba są pociągnięte grubą krechą przy tworzeniu bohaterów. Oba (ostatecznie) zasługują na uwagę przede wszystkim widza potrafiącego delikatnie ponieść się nostalgicznej nucie, czasem o zabarwieniu fantasy. Wojownicy są trochę jak ta wężowa kurtka Nicolasa Cage’a z Dzikości serca.

This is a snakeskin jacket! And for me it’s a symbol of my individuality, and my belief in personal freedom.

9/10 - rewelacyjny

Czas trwania: 92 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Walter Hill
Scenariusz: Walter Hill, Sol Yurick (powieść), David Shaber
Obsada: Michael Beck, James Remar, Dorsey Wright, Brian Tyler, David Harris
Zdjęcia: Andrew Laszlo
Muzyka: Barry De Vorzon