Shoot first, die later

Fernando Di Leo, jak sam powiedział w dołączonym do filmowego wydania wywiadzie Master of the game, miał wielką słabość do amerykańskiej powieści detektywistycznej (szczególnie tej, która wyszła spod pióra Dashiella Hammetta) i na wzór bohaterów z czarnego kryminału stworzył postać porucznika Domenico Malacarne (Luc Merenda), skorumpowanego gliniarza, który pomaga lokalnej mafii, ale z drugiej strony jest twardzielem potrafiącym przycisnąć i ma niezłe wyniki w pracy. Zdawałoby się, że porucznik odnalazł się idealnie w warunkach, które ułożył sobie w swoim mediolańskim gniazdku. Jest więc przystojnym, skromnym, szarmanckim, szanowanym gliniarzem uwielbianym przez prasę i policyjne środowisko, w tym ojca gliniarza (idealista z wyższego już szczebla).

Jednak pozostając po ciemnej stronie mocy, Malacarna pomaga mafiosom, przymyka oko, ale i „zamyka” niewygodne sprawy, również kilka tych trywialnych. Odbiera pensję z urzędu oraz sutą kopertę z rąk mafii. I od błahej sprawy zaczyna się walić cała konstrukcja, którą Domenico ułożył sobie na podwalinach kłamstw, układów, obietnic bez pokrycia. Ojciec głównego bohatera staje okoniem, gdy ten prosi go o wydanie raportu w sprawie zdawałoby się błahej, ale niezwykle ważnej i uciążliwej dla bossów z narkotykowego światka.

Fernando Di Leo nie był zainteresowany ani prostym czarno białym światem, w którym wszystko jest podane jak na tacy, ani portretem bohatera, typowym dla amerykańskich filmów akcji. Dlatego świat wykreowany przez reżysera i twórcę scenariusza (napisanym wespół z Sergio Donatim) jest od początku do końca przede wszystkim ponuro realistyczny. Zaczynając od miejsca akcji, czyli dalekiego od obrazka z pocztówki Mediolanu, kończąc na samych postaciach. Tragizm u Di Leo wypływa bowiem z wielu stron. Domenico, mężczyzna o wyjątkowo szlachetnej prezencji jest brudnym gliniarzem, którego skaz ciężko już się doliczyć. Sam gliniarz, który za dobrze poczuł się w wygodnej dla siebie sytuacji, zaczyna tracić grunt pod nogami. Znajduje się w położeniu, z której praktycznie nie ma innego wyjścia, niż spalenie wszystkiego do gruntu. Jest i ojciec głównego bohatera, zasłużony policjant, dumny z „prawych” dokonań syna. Mamy więc konflikt stron, konflikt pozycji, a na to wszystko zostaje wrzucony granat odłamkowy, po którym obrywa się wszystkim za swoje i nie za swoje grzechy.

Od strony czysto filmowej to kawał trashowego poliziottesco, czyli tego z najlepszego sortu. To samo tyczy się wydarzeń – brudnych, szybkich i opływającej w przemoc. Zaczyna się od nalotu przestępców na konkurencję, razów z pałek po głowach i serii z broni palnej po nogach. Dalej jest jeszcze lepiej! Dostaniecie dwa soczyste pościgi samochodów (fenomenalnie ułożone, z doskonałą pracą kamery, dynamiczne i, co najważniejsze, długie) i kilka naprawdę brutalnych scen. Shoot first, die later pokazuje przykre konsekwencje dokonanych wyborów. Przebrzmiewa tu moralizatorska nuta, ale nie szkodzi ona w żadnym stopniu seansowi, bo inaczej przecież być nie może. Krytykancki dla systemu, przykry obraz wymiaru sprawiedliwości, hiper realistyczny, typowy dla lat 70., gdy bez ściemy i koloryzowania pokazywano brud, syf i zgniliznę.

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 94 min
Gatunek: kryminał, poliziottesco
Reżyseria: Fernando Di Leo
Scenariusz: Fernando Di Leo, Sergio Donati
Obsada: Luc Merenda, Richard Conte, Delia Boccardo, Raymond Pellegrin
Zdjęcia: Franco Villan
Muzyka: Luis Bacalov