13 najlepszych filmów 2017 roku

Filmy niepokojące, czasem zabawne, nastrojowe, nierzadko pełne napięcia. Taki był mój filmowy rok 2017. Układając listę kierowałem się głównie emocjami jakie zaoferował mi dany tytuł. Wiele tu było nerwów, śmiechu, a były i filmy, które zaoferowały pełną gamę nastrojów. Przed Wami najlepsze filmy 2017 roku. Moje najlepsze, mam nadzieję, że i po części Wasze. Mam wrażenie, że nie raz spotkaliśmy się na tych samych seansach. Jednocześnie, po raz pierwszy byłem zdyscyplinowany, jeżeli chodzi o datę – najlepsze filmy z 2017 roku, to te wyprodukowane i mające premierę (światową, limitowaną, jakąkolwiek) w 2017 r. Nie znalazły się więc w zestawieniu filmy, które przez opieszałość dystrybutorów z datą 2016 lub, co gorsza, 2015 (fenomenalne Zło we mnie) weszły do kin w tym roku. Nie załapały się również, a mogłyby namieszać w latach ubiegłych, albo być w ścisłej czołówce tak wybitne filmy jak Raw. Być może w przyszłym roku, właśnie w związku z tym, zestawienie wypadałoby zrobić w marcu. Sprawa do przemyślenia. Reasumując, to lista, na którą czekaliście, potrzebujecie jej, powinna być dla Was wskazówką! I kochajcie filmy! Z wszystkimi ich wadami!

MIEJSCE 13

To

reżyseria: Andres Muschietti
zdjęcia: Chung-hoon Chung

Ten film oddycha bardzo szybko, gdy trzeba, zwalnia i patrzy Tobie prosto w oczy, gdy wspominasz. Nie puści twojej dłoni do końca, bo nie jest tylko retro pocztówką (choć wzrok ucieka tak często…), a historią, którą dobrze znasz.

Zagrała tu całość, rozpoczynając od genialnie przeprowadzonego castingu. Wszyscy bohaterowie są dobrani idealnie. Przyjaźń żyje na twarzach, a ukryte uczucia dudnią w sercach tych dzieciaków. Tu wszystko targane jest sporymi emocjami, z którymi młodzi aktorzy poradzili sobie nad wyraz dobrze. Mógłbym się bać Bowersa, który również jest ofiarą swoich prywatnych traum, a ujściem przemoc, której się oddaje. Do zachodu słońca włóczyłbym się z całą paczką, a już na pewno zakochałbym się w Beverly. Natomiast sam Bill Skarsgård jako klaun jest ucieleśnieniem wszystkich naszych upiorów. Tych przesadzonych i tych poważnych, zawsze autentycznych, bo własnych. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 12

Zabicie świętego jelenia

reżyseria: Giorgos Lanthimos
zdjęcia: Thimios BakatakisZabicie świętego jelenia to idealny przykład jak buduje się uczucie dyskomfortu na wielu poziomach. Od niejasnych interpretacji, aż po karkołomne próby wtrącenia akcji w klasyczne ramy sensu i logiki. W ocenie powinienem zaznaczyć, co film dał mi w tym przypadku. Było więc niespokojnie, cały czas nerwowo, nieprzyjemnie. Jako niedaleki krewniak kina zemsty trafił mnie totalnie. Z klimatem, który krąży wokół nadciągającej katastrofy, ostatecznego ciosu współgra wszystko. Od muzyki brzmiącej jak jazgot z korytarzy w szpitalu dla obłąkanych, przez grę aktorską z młodym Keoghanem na czele, który w Jeleniu stworzył postać drapieżnika wyjątkowego, aż po doskonałą realizację na skraju psychologicznego horroru, surrealizmu, kontrolowanego oniryzmu w ujściu antycznej tragedii. Wydawałoby się, że takie kino nie ma prawa dzisiaj powstać. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 11

Cicha noc

Reżyseria: Piotr Domalewski
Zdjęcia: Piotr Sobociński jr

Adam robi w Holandii. Znacie go. Zapieprza overtime, odkłada, ma plany. Wielkie. Zjeżdża autokarem na polską wieś do rodzinnego domu na wigilię. Przyjeżdża sam, chociaż dobija mu się na telefon dziewucha. Kocha ją, ale tak jak napisałem, Adam plany ma spore. Jeszcze tylko ta wigilia. To dobry moment na „sprawę”, bo będzie miał wszystkich przy stole, albo obok, oby nie pod…

Brawurowo zagrany, świetnie zmontowany film o ambicjach, fantazjach, kilku godzinach z najbliższymi, które wystarczą za cały rok. Nadzwyczajnie jednak ponura moc przychodzi ze strony scenariusza, który krąży wokół głównego bohatera. Z niesłabnącym napięciem od początku do końca przyglądamy się Adamowi, który lawiruje pomiędzy domownikami, trochę mataczy, ale krok po kroku zbliża się do naświetlenia „swojej sprawy”. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 10

To przychodzi po zmroku

reżyseria. Trey Edward Shults
zdjęcia: Drew Daniels

Horror będący wstępem do postapokalipsy, gdzie samego zagrożenia, wybuchów, tryskającej krwi, w końcu spustoszenia nie uświadczysz, a raczej poczujesz obawę przed tymi wszystkimi rzeczami. Wszystko krąży wokół panicznego strachu przed czymś jeszcze nie do końca określonym, prawidłowo nienazwanym, chociaż z pewnością wiadomo, że ludzkość gaśnie w zatrważającym tempie. Mocarny film, który nie daje łatwego rozwiązania. Atmosfera zagrożenia jest przytłaczająca, bo widz do końca nie wie jaką ścieżką pójdą twórcy. Czy finał będzie skąpany w czerwieni, czy może nastanie tylko grobowa cisza? To film dla cierpliwych, a i nawet szeregi tych wytrwałych mogą zostać ostatecznie przerzedzone. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 9

Jawbone

reżyseria: Thomas Q. Napper
zdjęcia: Tat Radcliffe

To wybitny film, bez cienia fałszu i bez sekundy efekciarskich odcieni. Ponury Londyn brzmi tu jak dograne gitarowe riffy i rozedrgany saksofon. Nieokrzesane, nieoczywiste, prawie jak yassowe wyskoki. Sugestywne zbliżenia dają nam obraz człowieka, bólu i beznadziei. Jest bezdomny, nikt mu nie pomaga już od dawna. I zapewne w końcu zmiotłaby go śmieciarka jak niesortowany odpad z miasta, gdyby nie boks, czyli coś co wydaje mu się, że kiedyś robił dobrze.

Bardzo spokojnie prowadzony, cichy, skromny i intymny obraz o wychodzeniu z nałogu i problemów życiowych. Ciężko uciec od wrażenia, że kameralność wyłania się z cienia filmów Kena Loacha, jednak sposób zaprezentowania Jimmiego, a tym bardziej jednej, jedynej walki na ringu (genialnie i nowatorsko nakręconej), to szkic bardzo prywatny, fizyczny, wygrany na osobistej nucie strachu przed uzależnieniem i porażką. Jawbone to też walka samotna, w nocy, bez blasków fleszy i słów wsparcia. To wstydliwy obraz żebrania o grosze na telefon, szukania miejsca na nocleg i pot wylany przy treningu. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 8

Super Dark Times

reżyseria: Kevin Phillips
zdjęcia: Eli Born

Super Dark Times to film, który mógłby być nakręcony w latach 80., bo on jest latami 80., a gatunkowo jest bardzo nieprzyjemnym, drążącym i niepokojącym dramatem. Nie lubię go za to, bo od początku wypełnił mnie niepokojem, czymś, co zapewne będę z trwogą przelewał na swoje dzieci – „Lepiej, żeby siedziały w domu, nic im się nie stanie”. Super Dark Times opowiada więc o wypadku, który zmienia całe życie, gruchocze i miażdży przyjaźnie, przyszłość, wszytko. Dramat zamienia się w dreszczowiec. Dreszczowiec w koszmar, a koszmar ostatecznie w cholernie przybijającą traumę. Finał dociska do ziemi. Prowadzony ospale, nawet usypiająco jest czymś bardzo klimatycznym, miejscami nawet narkotycznym i pozostawia cierpki posmak. Rytmem opowieści przypomina trochę Donnie Darko (również przez oniryczną aurę pomiędzy snem, jawą, a dziwną dojrzewającą, bardzo sensualną grozą. Dojrzewanie jest tu ważnym elementem). To również zawieszony w czasie i w stanie umysłu moment, który boi się dopuścić myśli: „Co teraz?!”. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 7

I, Tonya

Reżyseria: Craig Gillespie
Scenariusz: Steven Rogers

Mam przekonanie graniczące z pewnością, że wejście w projekt przez Margot Robbie było jej jedną z lepszych branżowych decyzji. Oprócz wcielenia się w główną rolę została współproducentką obrazu. I, Tonya to nakręcony z werwą, zadziornym montażem, pełny humoru film, który przypomina swoim realizacyjnym sznytem Chłopców z ferajny Scorsese. Tę historię łapię się na jednym tchu, bez ustanku w skupieniu. Humor, który dostajemy przy okazji opowieści o łyżwiarce jest kpiarski, łobuzerski. Nabijamy się z tej patologii, z tego, że Tonya dostaje kapustą w głowę, że oddaje strzał z dubeltówki w uciekającego męża, a przecież… to jest diabelnie smutna historia ludzi z marginesu, którzy stali się sławni dzięki ciężkiej pracy dziewczyny, która weszła na lodowisko w wieku trzech lat. Pośród tego śmiechu przychodzi nagle pauza, bo stwierdziłem, że cały zabieg był bardzo sprytny, wyjątkowo zwodniczy. Śmiałem się i stałem się taki sam jak to zacne grono jury, które karciło Tonyę za jej pochodzenie, wygląd i maniery… To szczególnie uderza pod koniec, gdy tempo zwalnia i przychodzi wzruszenie, a my możemy spojrzeć na całą sytuację z dystansu. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 6

Blade Runner 2049

reżyseria: Denis Villeneuve
zdjęcia: Roger Deakins

Denis Villeneuve stworzył sequel doskonały i był w tym tworzeniu bardzo precyzyjny. Wszystko się zazębia, współgra z pierwszą częścią i pierwszym spotkaniem z Deckardem, akcją w Los Angeles, czasem i przestrzenią. Akt idealnej ciągłości w brzmieniu opowieści ogląda się tak, jakby Villenueve „dograł” drugą stronę na dwuwarstwowej płycie. Oba filmy (Scotta z 1982 roku i ten tutaj) stanowią jedność pod względem tempa i obrazu, ale również dialogów, problematyki wynikającej z poszukiwania jestestwa i odkrywania własnej tożsamości. Blade Runner 2049 to popisowe kontinuum, a Villeneuve udowodnił, że można i wypada mierzyć się z kultem. Od pierwszych minut czuć fantastyczne przygotowanie do tematu, które idzie w parze z czasem przeznaczonym na realizację, zdobytym warsztatem i przebytą twórczą drogą. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 5

T2: Trainspotting

reżyseria: Danny Boyle
zdjęcia: Anthony Dod Mantle

„To tylko film” – ktoś napisze. No cóż, może dla Ciebie to tylko film, ale ja nie mogłem uciec od tego dziwnego, przejmującego stanu. Ci, dla których Trainspotting z ’96 roku był arcydziełem filmowym i pewnym zakrętem osobistym, takim warunkującym lub będącym po prostu pewnym zwierciadłem (krzywym, dosłownym lub choćby nawet odległym), przeżyją to najbardziej. T2 jest więc jedną, wielka melancholijną nutą, gdzie co rusz dostajemy bezpośrednie lub ukryte nawiązanie do pierwszej części. To jest piękne i tak inne od wszystkich nostalgicznych filmowych powrotów. Próbujący rozwinąć skrzydła Born slippy gdzieś tam w oddali. Spojrzenia pełne zrozumienia, bez potrzeby wymiany zdań. Spud, który wychodzi z budynku i widzi początek Trainspotting, czyli siebie i Rentona gnającego na złamanie karku. Wprawdzie przebitki są podane często w bezpośredniej, filmowej aranżacji, niekiedy wspomagane przez sobowtórów młodego Rentona, czy Sick Boya, ale to tylko wzmaga poczucie rozżalenia, chęci powrotu czy przede wszystkim chęci stracenia czasu na czymś innym niż przeglądanie rachunków, czy aktualnych cen za metr kwadratowy nowego, potrzebnego mieszkania. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 4

The Florida Project

reżyseria: Sean Baker
zdjęcia: Alexis Zabe

To nie jest film o dorastaniu, bo to zacznie się dopiero po napisach końcowych, a film o dzieciństwie. O dziecku, które jeszcze nie rozumie czym jest zło, nie wstydzi się, nie zatrzyma wpół słowa. Sean Baker dzisiaj monopolista na rynku kina z serca, który uprawia godny zaufania story telling o przybrudzonych aniołkach, nakręcił film krzyczący emocjami, ale też niepokojąco wyciszony. To świat dziecka z mrokami dorosłych za ścianą. Czujesz je, ale niespieszno ci, by przyłożyć ucho, bo przecież trwają wakacje. Proste, małe, ale i najszczersze dokonanie tego roku. Film, który widzowie wyczekujący wartkiej akcji skwitują słowami, że jest o niczym. Tak, jest o niczym, czyli o wszystkim wokół ciebie. Narzekamy często, że kino XXI wieku nie może znaleźć dla siebie kierunku miotając się w różnych stylach, często odwołując się do retro stylistyki. Mam nadzieję, że Sean Baker jasno określił jakie powinno być to kino przede wszystkim. Szczere do bólu. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 3

Brawl in Cell Block 99

reżyseria: S. Craig Zahler
zdjęcia: Benji Bakshi

Oglądanie filmu S. Craig Zahlera jest jak zabawa sporej wielkości niewypałem. Wiesz, że wybuchnie, ale jako człowiek, który generalnie na niewypałach się nie zna, nie możesz wiedzieć ile mocy kryje się w środku. Zahler w tym przypadku łapie widza i swojego bohatera za rękę i schodzi z nim coraz niżej i niżej. To kręta i mroczna droga. Zawiła, coraz cięższa i brutalniejsza, a finał to apogeum przemocy. Wiesz, że im Bradley głębiej dotrze, tym mniejsze szanse na to, że wyrwie się z jądra ciemności. Wybuchowa mieszanka, krwiożerczy scenariusz. Vince Vaughn w niczym nie przypomina żadnego z dzisiejszych kinowych bohaterów. Jako protagonista ma więcej ikry niż kilkunastu bohaterów z ostatnio powstałych akcyjniaków razem wziętych Z całą gamą nastrojów wewnątrz, bez emocji na zewnątrz. Jest skuteczny, inteligentny i dostał łomem od życia prosto w ryj. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 2

Wind River

reżyseria: Taylor Sheridan
zdjęcia: Ben Richardson

Wind River to cierpki posmak no future w wydaniu „młodego pokolenia” z terenów rezerwatu. To gloryfikacja bohaterów, którzy zabijali kowbojów. To w końcu odwrócone flagi Stanów Zjednoczonych powiewające szyderczo na wietrze. Za tym nic oczywiście nie idzie, to tylko wściekły pusty żal. Brak perspektyw jest tutaj dojmujący, ale wynika raczej z cywilizacyjnej kolei rzeczy, a Indianie korzystają z „dobrodziejstw” uciekając od rzeczywistości w kierunku różnych omamów. To tylko tło, ale dla Sheridana niezwykle ważne. Jako reżyser i autor scenariusza jasno przekazuje informację o tym, że tylko ty sam jesteś w stanie o siebie zadbać. Dla ludzi pokroju mieszkańców rezerwatu, czy nawet policji, czy ostatecznie Cory’ego (który już to rozumie) nie istnieje coś takiego jak państwo opiekuńcze, czy choćby pomoc. To teren pozostawiony sam sobie, gdzie korporacje wysysają powolutku złoża, nic od siebie nie dając.

Wind River doskonale sprawdza się jako dramat, ale i jako thriller w ujęciu neo-westernu. Dużo w nim emocji gwałtownych, ale i tych, gdy rozumiesz ból jednostki osamotnionej w swoim cierpieniu. Tylko w tej formule Sheridan był w stanie stworzyć dzieło niezwykłe, z jednej strony przejmujące, ale ostatecznie dające i nam i bohaterom trochę wytchnienia. (cała recenzja tutaj)

MIEJSCE 1

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri

reżyseria: Martin McDonagh
zdjęcia: Ben Davis

Martin McDonagh wrócił, pogłębił i rozszerzył to, co tak doskonale wypracował w In Bruges. Połączył styl błyskotliwej czarnej komedii z ekscentrycznym zachowaniem prosto z kina braci Cohen, a wykończył znanym tylko sobie sposobem na miks idealny oferując publiczności całą gamę emocji. Jest więc przede wszystkim bardzo śmiesznie, a humor wynika z obcowania z filmowymi bohaterami w ich codziennym rozgardiaszu. To zawiązani w swoich życiowych misjach ludzie, pełni sprzeczności, wychodzący z przypisaną rolą na zewnątrz, a w głębi (czasem pod cienką warstwą, nierzadko pod grubymi zwojami, które narosły latami) będąc zupełnie innymi z charakteru. Mildred to terminator klepiący po mordach wszystkich na swojej drodze, a gdy opadnie z sił, to wykończy jeszcze okrutnym (najlepszym) dowcipem. Musi taka być! Straciła dziecko pod domem, w którym nota bene też nigdy nie było kolorowo. Szeryf, ten, który musi teraz codziennie oglądać billboardy z pytaniami skierowanymi pod swoim adresem jest niezmiernie szanowanym człowiekiem. Twardziel o gołębim sercu. Każda postać skrywa swoje drugie oblicze i zakłada maskę zaraz po wyjściu z domu (chociaż zdarza im się nosić ją cały czas). Jest i oficer Jason Dixon (Sam Rockwell), który repetował w akademii policyjnej, naparza czarnoskórych na ulicy, ale i tutaj (gdzieś tam głęboko, bardzo głęboko) potrafi być ludzki. Właśnie przez tak pogłębione cechy charakteru dostaliśmy opowieść pełnokrwistą, gdzie każdy bohater mógłby samodzielnie udźwignąć opowieść. Dla Rockwella (ale i dla Frances McDormand, która w fabule rozpisanej trochę na western leci znienacka bezkompromisowym Eastwoodem) to najlepsze występy od lat. Sam Rockwell tutaj to wyścigowy chart aktorstwa i złodziej scen. Ale scenopisarski kunszt McDonagha polega na tym, że nawet postaci pojawiające się na kilka minut potrafią zainteresować widza. To najlepszy film tego roku! (cała recenzja tutaj)