Frantz (2016)

1919 rok, Niemcy, małe urokliwe miasteczko. Anna (Paula Beer) codziennie pielęgnuje nagrobek swojego narzeczonego, który zginął na froncie. Jest cicha, spokojna, uczynna, mieszka z niedoszłymi teściami. Wspierają się. To dobrze sytuowana rodzina. Spokój żałoby zakłóca świeży bukiet kwiatów na nagrobku. Do niemieckiego miasteczka przybywa Francuz, który wydaje się cierpieć nie mniej niż wspomniana rodzina z powodu poległego na wojnie Frantza…

François Ozon zabiera widza w takie rejony podświadomości i kreśli fabułę (w pierwszym akcie) w taki zwodniczy sposób, że przez pierwsze 40 minut zmieniłem się w detektywa snującego najbardziej karkołomne teorie co do prawdziwego pochodzenia Francuza, by ostatecznie złapać się na tym, że jestem otulony ciepłym kocykiem jak podczas oglądania ckliwego melodramatu. Jest to więc kino osnute tajemnicą, gdzie prawda nie powinna jednak zostać wyjawiona. Seans, w którym najważniejsze jest to, czego się nie wypowiada, a spokój bohaterów zależy od tego, ile będą w stanie przełknąć goryczy, żalu, smutku. Rozważane tak często rozwiązanie ostateczne, czyli ucieczka,  jest najprostszym, jednak niesatysfakcjonującym nikogo zabiegiem. Dlaczego? Ponieważ nadzieja w przypadku Frantza jest utrzymywana długo po scenach zamykających.

Oglądałem wiele filmów, ale nie pamiętam drugiego, w którym byłoby zadane tak odważne pytanie (na gruncie relacji damsko – męskich). I co ciekawe, jestem w stanie uwierzyć w taki stan rzeczy i odpowiedź, która de facto nigdy z ekranu nie pada. Czy smutek spowodowany przez konkretne wydarzenie, czas, w końcu osobę może być przekute na potrzebę bliskości, uczucie, miłość? Skoro istnieje pojęcie syndromu sztokholmskiego, to pewnie sięgać można i dalej. Nieudowodniona racja rzeczy wydaje się tutaj bardzo wiarygodna.

Frantz to oprócz świetnego scenariusza, gustowne, klasyczne zdjęcie i takie samo prowadzenie kamery przez stałego współpracownika francuskiego reżysera, Pascala Martiego (wspólne filmy to Młoda i pięknaNowa dziewczyna), przez większość czasu czarno-białe, z kolorem, który uderza, gdy bohaterowie zapominają o przykrej codzienności. Ta codzienność warunkuje nie tylko pytania, zdawkowe odpowiedzi, zachowanie, ale i przede wszystkim cały plan na przyszłość, której przeszłość (wojna) wybiła z głowy pogodę ducha i optymizm. To właśnie wojna, odciskając swoje piętno, zabierając to co najdroższe wprowadziła zamęt i popłoch przy próbie wzniecenia pożaru w sercu. Co tam pożaru, iskry chociaż. Ozon skierował naszą uwagę na przypadki szczególne po zawieszeniu broni, czyli opresyjne relacje pomiędzy Francją i Niemcami. Przyjęty z radością (z jednej strony) pokój nie uwalnia tak od razu od nienawiści. Żywiołowo zrealizowany, tak samo zagrany Frantz jest ciekawym i oryginalnym studium radzenia sobie w wyjątkowych przypadkach. Jest też oczyszczający, daje przyzwolenie na białe kłamstwo, namawia wręcz do czułych wyznań, ostatecznie pokrzepia, nawet gdy bohater poczuje się rozczarowany. Potrzebny film.

Film obejrzałem w bydgoskim kinie Helios w ramach projektu Kino Konesera, którego jestem oficjalnym partnerem.

Film obejrzałem w bydgoskim kinie Helios w ramach projektu Kino Konesera, którego jestem oficjalnym partnerem.

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 113 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: François Ozon
Scenariusz: François Ozon, Philippe Piazzo
Obsada: Paula Beer, Pierre Niney, Ernst Stötzner, Marie Gruber, Johann von Bülow, Anton von Lucke
Zdjęcia: Pascal Marti
Muzyka: Philippe Rombi