Wielka czerwona jedynka (1980)

Zakończyła się I wojna światowa. Nie uleciał jednak dym z rozgrzanych luf karabinów i nie zastygła jeszcze krew na wszystkich nożach. Wieść o tym wydarzeniu nie dotarła do wszystkich tak szybko, jak powinna była. Dla amerykańskiego żołnierza niemiecki żołdak był wciąż wrogiem i jak wróg został potraktowany. Dla przypomnienia tej śmierci i zajścia, oznaczenie z niemieckiego munduru – jedynka dało początek nazwy dla oddziału amerykańskiej Pierwszej Dywizji Piechoty. Sierżant wraca w nowej formacji na front w 1942 roku. Tym razem ląduje w Afryce.

Uważana za film wybitny Wielka czerwona jedynka to obraz będący od początku do końca rozliczeniem twórcy z własnymi wojennymi doświadczeniami. Stary wiarus Samuel Fuller, tutaj na fotelu reżysera tuż pod progiem 70-ciu lat, nakręcił film z antywojennym przesłaniem. Gloryfikacji „zawodu” żołnierza więc nie ma tu żadnej, chociaż szacunku co nie miara. Nie ma również uchwyconego oddania dla sprawy, lecz jest głównie (w sferze narodowej) bezgłośny patriotyzm i przekonanie, że trzeba to zrobić. Dla świata, wolności, rodziny. Fuller nie ukrywa, że doświadczenia z frontu to przykra i raczej nie nastrajająca pozytywnie rzecz, a jednak potrafi wykrzesać trochę humoru z okopowych historii.

I właśnie ten miejscami rubaszny ton i dziwnie chaotyczny klimat nie do końca mnie kupił. Wprawdzie mógłbym odczytać wszystko jako atut i przyznam, że niedaleki od tego byłem. Całość bowiem ze swoją fantasmagoryczną, iluzoryczną miejscami otoczką przypominała mi aż nadto Paragraf 22 Mike’a Nicholsa, a już samo to powinno być wyśmienitą rekomendacją.

Wielka czerwona jedynka to również najdroższa produkcja jaka wyszła spod ręki Fullera. Wprawdzie 4,5 mln dolarów jak na kino wojenne to wciąż mało, jednak dla autora kina niezależnego, autorskiego i niskobudżetowego to aż nadto. Wprawdzie „wysokobudżetowych” scen jest tu tyle co nic, jednak trzeba wziąć pod uwagę rozmach, którego nie widać gołym okiem. Kręcony w Irlandii, USA i Izraelu film przesycony jest brutalnym realizmem, gdzie najważniejsza jest próba oddania aktualnego stanu ducha żołnierza. Na przykładzie czterech szeregowców i sierżanta, reżyser dokonał sprytnego zabiegu rozparcelowania poszczególnych wątków autobiograficznych na głównych bohaterów swojej opowieści. Jest więc oczywiście Fuller – pisarz (Robert Carradine jako szeregowy Zab), Fuller – rysownik (szeregowy Griff – Mark Hamill), no i Fuller – twardziel, czyli „Sierżant” (Lee Marvin). Ale ważniejsza jest tu droga od wojennej nieświadomości (Afryka), przez piekło Europy i zwieńczenie działań w szpitalu dla obłąkanych oraz przekroczenie bram zdrowego rozsądku, czyli scen finałowych i wyzwolenia obozu koncentracyjnego. Wojna jest więc tutaj wyraźnie sprawcą największego spustoszenia w umysłach młodych ludzi, bo wojennej pożogi jako takiej na filmowych kadrach nie uświadczymy tu za wiele. Ale nie o to Fullerowi chodziło, bo przecież nasz filmowy bezkompromisowiec za nic miał sobie „epickość” i interesował go zawsze człowiek. W sposób bardzo żywiołowy wtłacza w obraz wiele scen metaforycznych. Brzemienna kobieta i cud narodzin może zaistnieć nawet w opancerzonym czołgu, ale właśnie tutaj widać, że sierżant twardziel, który tak łatwo potrafi odebrać życie, tutaj okazuje się bezbronny. A może wstydzi się siebie jako człowieka? I nie chce dotknąć niewinnego życia swoimi dłońmi zbrukanymi krwią? Wymowny jest też początek i zabójstwo niemieckiego żołnierza pod przypatrującym się tej scenie ukrzyżowanym Chrystusem. Każdą metaforę w tym filmie można odczytywać w różny sposób. Dla mnie Samuel Fuller zawsze będzie twardo stąpającym po ziemi twórcą świadomym zła, nieuchronności losu i tego, że Chrystus zawsze będzie się tylko przyglądał. Ale Ty odczytaj to jak chcesz.

7/10 - dobry

Czas trwania: 162 min
Gatunek: wojenny
Reżyseria: Samuel Fuller
Scenariusz: Samuel Fuller
Obsada: Lee Marvin, Mark Hamill, Robert Carradine, Bobby Di Cicco, Kelly Ward
Zdjęcia: Adam Greenberg
Muzyka: Dana Kaproff