Notatnik śmierci (2017)

Adam Wingard już udowodnił, że kino kocha miłością wielką. Jego niezwykle udany Gość jest dla mnie od początku do końca kinofilską pocztówką z moich najlepszych filmowych lat. To niezwykle szczere uczucie smakowało jak słodki pocałunek dla kina akcji, lat 80. i bohaterów, którzy potrafią przyjąć kulę za sprawę. Wingard to dobry reżyser i nawet pomimo potknięć (Blair Witch Project), jego reżyserski luz widać w każdej rzeczy, której dotknie. Nie czuje tremy, nie boi się mocowania z kultem, przyjmuje na klatę każde wyzwanie i zawsze robi po swojemu. To dobrze świadczy o nim jako o twórcy, bo podążając taką drogą wyznacza się autorski styl, a ten widać już coraz wyraźniej. W tym i również w Notatniku śmierci.

Jako rzecz kultowa wśród miłośników mangi, Death note na starcie ma trudno. Manga autorstwa Tsugumi Ōby z ilustracjami Takeshiego Obaty obrosła w znamiona wspomnianego kultu już dawno. Widzowie zakochani w historii dostawali seriale, filmy, gry komputerowe. I pewnie za każdym razem obruszali się na jakąś zmianę w odniesieniu do pierwowzoru, czyli powieści graficznej. To zrozumiałe, bo rzecz pierwsza zawsze pozostanie w sercu najgłębiej. Teraz podejście amerykańskiego potentata medialnego do japońskiej mangi uważane jest wręcz za świętokradztwo, a pierwszym grzechem jest decyzja castingowa co do głównego bohatera. Jednak wszystkie obawy są nieuzasadnione, aktorzy dobrani świetni, a sama historia wciąga równie mocno, co ta na papierze.

Notatnik śmierci to pierwszorzędny pomysł. Dodatkowo taki, który wciąga od pierwszych minut. Nieco zahukany licealista, który może i potrafi postawić się szkolnym łobuzom (i pada na glebę po pierwszym ciosie), zakochany w cheerleaderce (standard, bo przecież wszyscy je kochamy) dostaje dar z niebios. Dosłownie. W jego ręce wpada tytułowy notatnik z rozpisanymi szczegółowo zasadami używania. Kto by tam jednak ślęczał nad instrukcjami, ważna jest zasada działania. Znasz twarz, wpisujesz imię i nazwisko delikwenta/delikwentki i człowiek umiera. Jak? Tak jak dopiszesz. Na przykład: Patryk Karwowski dekapitacja. Spokojnie, żyję, ale filmie już by było po mnie. To ogromna moc i odpowiedzialność, a dodam jeszcze, że w pakiecie z notatnikiem dostaje się towarzystwo boga śmierci (Ryuk z głosem Willema Dafoe został odwzorowany idealnie). Na tym bazuje scenariusz: władza, nastoletnie uczucia (być może szczere, być może wyrachowane, bo przecież miłość będzie miała niezwykle trudno w konfrontacji z prawdziwym przedmiotem pożądania), detektyw (jako L – świetny Lakeith Stanfield), który depcze po piętach Lightowi.

Jak sobie wiec poradził Adam Wingard z tym wszystkim? Z dużym szacunkiem do pierwowzoru. Nakręcił kolejną „swoją” rzecz, jednocześnie odwracając stęsknione zapewne spojrzenie w kierunku stylistyki znanej z Gościa. Podobne muzyczne wybory, podobny montaż, w końcu podobnie prowadzeni bohaterowie – nieco w świecie snu, z daleka od przyziemnych problemów, ciągle w zagrożeniu.

Wspomniana już miłość do kina i, idąc dalej, konkretnej muzyki, stylu realizacyjnego, typu bohatera zaowocowała tym co najlepsze. Zdaję sobie sprawę, że specyficzna maniera Wingarda nie trafi do wszystkich, jednak dla Death note zaaranżowanego na rynek zachodni jest najlepszym co mogło go spotkać.

 

Premiera 25 sierpnia. Za wcześniejszą możliwość obejrzenia filmu dziękuję platformie:

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 101 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Adam Wingard
Scenariusz: Charley Parlapanides, Vlas Parlapanides, Jeremy Slater, Tsugumi Ôba, Takeshi Obata
Obsada: Nat Wolff, Willem Dafoe, Margaret Qualley, Lakeith Stanfield, Shea Whigham
Zdjęcia: David Tattersall
Muzyka: Atticus Ross, Leopold Ross