The Losers (1970)

Chociaż największą ilość akcyjniaków klasy B (ale i nie tylko) z akcją osadzoną w Wietnamie kinematografia wypluwała w latach 80., to warto nadmienić, że i dekadę wcześniej (gdy lufki i lufy moździerzy nie stygły na półwyspie Indochińskim) powstawały tytuły znamienite.

The Losers jest więc szczególny, bo powstał na długo przed tym, jak kino w Stanach rozpoczęło otwarty dialog ze swoim wojennym dramatem. Jack Starrett, twórca niepokorny, który debiutował rok wcześniej Run, Angel, Run!, tutaj pokazał, że dla fanów eksploatacji okaże się reżyserem znaczącym.

The Losers sprawdza się zarówno jako kino śmieciowe, ale i jako komentarz do aktualnych (wtedy) wydarzeń. Pomimo spływającej na widzów w trakcie seansu frajdy, w końcowym wymiarze Straceńcy nabierają ponurej tonacji. To również arogancki w swoim wyrazie bikesploitation, gdzie motory… ale o tym za chwilę. 

Guys on mission występują tutaj jako grupa harleyowców, która zapuściła na dłużej korzenie w Wietnamie.  Dziewczyna w każdym porcie? Tutaj pasuje raczej „dziewczyna w każdej wiosce i na dokrętkę dziecko”. Ta kilkuosobowa grupa nieokrzesanych zapalonych entuzjastów jazdy na jednośladach (w tym William Smith z charyzmą, która kruszy wszystkie palmy w okolicy) ma stanowić trzon uderzeniowy armii Stanów Zjednoczonych pod wezwaniem CIA. Wykorzystując swoją hardość ducha, niewybredne maniery, bezkompromisowe podejście do akcji muszą wyłuskać (bynajmniej nie z chirurgiczną precyzją) pojmanego agenta z ukrytej w dżungli wioski.

W odróżnieniu od innych tytułów z cyklu „kolesie na misji”, straceńców poznajemy od razu w komplecie. Pewni siebie, aroganccy, za misję zabierają się tak jak ja za naukę na studiach. Ważniejsze są wizyty w lokalnych burdelikach (tylko po to wyprzedzają konwój, by szybciej dotrzeć do domu uciech), obicie pysków na ulicy, gorzała i harce z małoletnimi partyzantkami. Gdy jednak przychodzi czas, że trzeba się ogarnąć, wsiąść na rącze yamaszki, panowie pokażą swoje prawdziwe twardzielskie oblicze.

To brutalne kino i już sceny otwierające pokazują z jaką estymą Starret traktuje klasyków. Nakręcona w slow motion strzelanina to jako żywo ukłon w kierunku Peckinpaha. Zresztą i w trakcie seansu juchy bucha tyle, że można by nią podlać solidną porcję mięsiwa. Później jest nie tylko rzetelnie, ale i pomysłowo. Motory chłopaków to istne demony dla oddziałów wroga. Przerobione na wojenne machiny, diabelsko zwrotne i zabójcze wyglądają tak, że i Max Rockatansky zawiesiłby na nich oko (a może on przede wszystkim).

Im dalej w las, tym więcej wilczych jagód zbierała ekipa. I dobrze! Smacznego! Dostajemy piękną piosenkę, której najlepiej wysłuchać podczas nagiej kąpieli pod wodospadem. No i Starrett nie zapomniał o tym, by bohaterowie ściągnęli parę porządnych buchów w czasie uwięzienia przez Wietkong. A że to nade wszystko jest wciąż widowisko obfitujące w soczystą akcję, nie zabraknie i zrywającej do ataku muzy. Stu Phillips skomponował solidną, wojenną uwerturę, która mogłaby zaliczyć obiegówkę od wysoko budżetowego mainstreamu, po (jak stało się to tu) obskurną i brudną eksploatację w stylu „men on mission”. Do wielokrotnego oglądania, fragmentami i w całości, do utraty świadomości.

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 95 min
Gatunek: wojenny, guys on mission
Reżyseria: Jack Starrett
Scenariusz: Alan Caillou
Obsada: William Smith, Bernie Hamilton, Adam Roarke, John Garwood, Paul Koslo
Zdjęcia: Nonong Rasca
Muzyka: Stu Phillips