Król Artur: Legenda miecza (2017)

Artur, jako małe dziecko i prawomocny spadkobierca tronu, cudem uniknął ostrza swojego demonicznego stryja. Wychowany na zapleczu domu publicznego zdobywał na ulicy wiedzę, która pozwoliła mu stać się szanowanym hersztem bandy z portowych doków. Jednak w kraju dzieje się źle, ludzie mają dość tyranii, a wyrosły na sporego młodzieńca Artur (Charlie Hunnam) dowiaduje się o swojej rodowej przynależności. Jako jedyny jest w stanie dobyć Excalibura…

Miałem, mam i zapewne będę mieć wciąż problem z filmami Guya Ritchiego. Problem taki, że jego zmontowane po zdrowo usypanej ścieżce filmy są fajne tylko w trakcie oglądania. Po seansie nie pamiętasz już nic. I niech ktoś spróbuje streścić Porachunki, czy Przekręt. Przecież to są wciąż te same filmy. O Sherlockach Ritchiego nawet nie wspomnę, bo dla mnie to średniej jakości popłuczyny szacownego tematu, którego specyficzny styl na ADHD nie powinien dotknąć. Co ciekawe, z Królem Arturem chociaż jest tak samo, to jednak nie polubię go z innych względów.

Myślałem, że w Arturze reżyser popuści trochę cugli i odbije od swojego autorskiego stylu (chociaż już Sherlock powinien mi dać do myślenia). Otóż nie! Guy Ritchie nawet z legendy o królu Arturze zrobił tą swoją zawadiacką historyjkę o zabijakach z nędznych dzielnic Londynu, tutaj jeszcze Londinium. Jest więc znowu masa niejasnych forteli, pomysłów, patentów, które mają przynieść długofalowe korzyści. Jednak o dziwo, sprawdza się tutaj wspomniana autorskość. Całość jest tak bardzo w jego tonie, że w odniesieniu do tematu fantasy, dla niektórych może być za dużo Guya w Guyu. Ten element jednak kupiłem. Jest przez to świeżo, ciekawie, a ostatecznie bardzo współcześnie, również poprzez pryzmat przekroju dzisiejszej brytyjskiej społeczności. Guy Ritchie bowiem zaprasza do stołu (tutaj okrągłego, dzisiaj w odniesieniu do narodu) wszystkich. Najbliżsi z otoczenia Artura, tacy, którzy przelewają krew za nowego króla, czyli też koronę, to również Azjaci, Afrykanie, idąc dalej prostytutki, alfonsi, złodzieje. Ważna jest ta mała (w odniesieniu do całego świata) wyspa, za którą są gotowi ponieść największą ofiarę. W tym względzie seans z drugim dnem sprawdza się doskonale, również dzięki stałym sprawdzonym środkom. I gdyby Król Artur: Legenda miecza był przez cały seans wygrywany na tych łobuzerskich niegodnych tronu nutach, wyszedłby całkiem porządnie. Przecież i casting dopisał i muzyka wygrywa wdzięczne, mocne nuty na dudy i kontrabasy. Niestety, z całego Sword&Sorcery (w ten sposób ostatecznie wypada rozpatrywać ten tytuł), „sorcery” przebija się tu tak notorycznie, że aż niestrawnie, również przy scenach otwierających, które rzucają podłe światło na całą opowieść. Magia, czary, wielkie słonie, taka sytuacja. Na tej linii seans przebiegał dla mnie jak koszmar, bo naprawdę ciężko mi było związać magię z reżyserskim emploi, szczególnie z tak agresywnym CGI.

Z legendami arturiańskimi tytuł wiąże się tylko w oderwanych od tematu elementach i naprawdę wolałbym, by całość poszła tylko w historię średniowieczną nieznacznie tylko naznaczoną magią. Mocna 5.

Za seans dziękuję sieci kin..

Czas trwania: 126 min
Gatunek: akcja, fantasy
Reżyseria: Guy Ritchie
Scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram, David Dobkin
Obsada: Charlie Hunnam, Astrid Bergès-Frisbey, Jude Law, Djimon Hounsou, Eric Bana
Zdjęcia: John Mathieson
Muzyka: Daniel Pemberton