House of Bamboo (1955)

Na obrzeżach Tokio, w terenie niezabudowanym dochodzi do napadu na pociąg. Łupem pada uzbrojenie armii Stanów Zjednoczonych (między innymi). Do sprawy włącza się stacjonujące w stolicy Japonii wojsko. To wciąż krótki czas po wojnie, więc cały sztab jest na miejscu. By rozwiązać sprawę, w struktury syndykatu próbuje przeniknąć amerykański oficer śledczy Eddie Kenner (Robert Stack).

Wyjątkowy to film Samuela, gdyż w całości był kręcony w Tokio. Od pierwszych kadrów uderza nas egzotyka miejsca. Nieczęsto możemy w kinie noir obserwować poczynania bohaterów (kryminalistów, femme fatale, poturbowanego przez życie gliniarza) na tle azjatyckiej stylistyki. Tutaj (w House of Bamboo) odeszło zamartwianie się o autentyzm miejsca, odpowiednią charakteryzację trzeciego planu, czy spójność kostiumów i dekoracji. Można śmiało napisać, że reżyser w pełni wykorzystał daną mu okazję, zwłaszcza w sferze wizualnej. Jest to również najlepiej dopracowany technicznie film w dorobku Fullera i, co zabrzmi niewygodnie w perspektywie omawiania sylwetki twórcy, House of Bamboo wydaje się być również rzeczą wybitnie głównonurtową (a mniemam, że chęci autor miał zgoła inne).

Recenzja filmu "House of Bamboo" (1955), reż. Samuel Fuller

Całość jest fantastycznie sfotografowana (robota Josepha MacDonalda nominowanego do trzech Oscarów za zdjęcia, w tym za wybitne Młode Lwy) i chociażby ze względu na to wypada się nad tytułem pochylić. To także nie lada gratka poznać Tokio z perspektywy typowych dla kina noir miejscówek (doki, ciemne zaułki, podejrzane uliczki). House of Bamboo jest poza tym świetnie zmontowany i wyśmienicie zagrany (na prowadzenie z wiadomych przyczyn wysuwa się Robert Stack, który wykreował postać nieco zblazowanego śledczego).

Recenzja filmu "House of Bamboo" (1955), reż. Samuel Fuller

A jednak, pomimo tylu plusów, nie czuć tu serca, Fullerowskiej niezależności, bezkompromisowego podejścia do aktualnych (wtedy) tematów. Zderzenie kultur wypada dobrze, ale inaczej przecież nie mogło być. Całkowicie naturalnie wychodzą zatem problemy językowe Eddiego i natarczywe dopytywanie się w języku angielskim Japończyków o kolejny trop.

To, co zapewne najbardziej interesowało Fullera, to wątek love story (miłość, której ciężko wzbić się na poziom wyższy), który wypadł tu skromnie, by nie napisać prozaicznie. Temat został więc zaznaczony, lecz wygląda jak wciśnięty i zaakcentowany na siłę. Ten związek (uczucie jest odwzajemnione) już w zarysie trudno akceptowalny, jest tu tylko lekko migoczącym tłem, mirażem. Znacznie lepiej zostało to przedstawione w późniejszym dziele Sama The Crimson KimonoTen doskonale wyglądający film (zalecam seans w najlepszej dostępnej jakości) jest wybitnie mało autorski! Miałki scenariusz, bez pazura (finał ratuje troszkę całość) został napisany przez Harry’ego Kleimera. Opowieść gdzieś się pogubiła i podejrzewam, że stało się to na linii twórca – studio. Za produkcję również nie odpowiadał reżyser, a Buddy Adler. Zresztą nie byłoby go stać na takie przebieżki z ekipą po Tokio.
Recenzja filmu "House of Bamboo" (1955), reż. Samuel Fuller
Stonowany w przekazie. Raczej bez zaskoczeń, gdzie nie można liczyć na spektakularne zwroty akcji, mocne sceny, Fullerowskie brudne spojrzenie i ocenę sytuacji. To mimo wszystko porządna rzecz, z bardzo ciekawym pomysłem (chicagowski syndykat w Tokio brzmi nęcąco). Niemniej ortodoksyjni fani twórczości naszego mavericka mogą czuć się trochę zawiedzeni.

6/10 - niezły

Czas trwania: 102 min
Gatunek: kryminał, noir
Reżyseria: Samuel Fuller
Scenariusz: Samuel Fuller, Harry Kleiner
Obsada: Robert Ryan, Robert Stack, Shirley Yamaguchi, Cameron Mitchell, Sessue Hayakawa
Zdjęcia: Joseph MacDonald
Muzyka: Leigh Harline