Alien: Przymierze (2017)

Mitologia Obcego została nieco obdarta z tajemniczej aury. Dostaliśmy tym samym wiele odpowiedzi na pytania, które tak nas nurtowały od 1979 roku (premiera Obcego – ósmego pasażera Nostromo). Innymi słowy, nie trzeba było uciekać się do tortur, by Ridley Scott zaczął sypać rewelacjami jak z rękawa. Robił to jednak tak szybko, że po drodze ominął parę istotnych kwestii. Jego film ogląda się więc jak podzieloną na trzy części opowieść, bez 15 minut trzeciej, ostatniej. Na pewno ich nie było. „Nie ważne. Dajemy od razu finał, czyli wstęp do kolejnego otwarcia sagi o ksenomorfach” – mógł powiedzieć Scott do zdziwionego montażysty.

 

Zaczyna się, jak tylko klasycznie u Obcego zacząć się może, od sygnału. Nie dramatycznego s.o.s, a po prostu sygnału z planety o warunkach sprzyjających kolonizacji. Trzeba wam wiedzieć, że fabuła opiera się na międzygwiezdnej wędrówce ludzkości, u podnóża której istnieje marzenie o nowym świecie (to tym samym główny, nie ostatni odnośnik do wiary. Przymierze jako podtytuł ma tu zasadnicze znaczenie). I niezależnie czy chodzi o przetrwanie, czy ciągłość gatunku, zawsze gdzieś tam leży to samo słowo – życie. Kurs naszej załogi przewiduje lot długi, nużący, gdzie trzeba wykazać się cierpliwością, bo po raz kolejny należy udać się w objęcia Morfeusza, czyli hibernację i sen. Wspomniany sygnał pochodzi z miejsca niedalekiego, tuż za rogiem, serdecznie wręcz zapraszającego. Decyzją kapitana załoga ma sprawdzić warunki bytowe na nowo odkrytej planecie. I wszyscy (prawie) są radzi z tej decyzji, bo można szybciej wykonać założony cel misji. Pośpiech jest wynalazkiem Szatana.

Podobała mi się zgrabnie wciśnięta cała kawalkada ciosów (ale i kontr) na arenie pro-life (same „narodziny” są tu odpowiednio, wielokrotnie naświetlone w przeróżnych barwach i tonacjach). Zaczynając od obrazka z zarodkiem ze skazą, po całe tło wydarzeń Przymierze wydaje się być ostrzeżeniem dla ludzkości. Oczywiście Obcego zawsze można było traktować jako krzywe zwierciadło dla postępu genetycznego, eksperymentów etc. Teraz Scott poszedł dalej i przypomniał historię szaleńców szukających, grzebiących, niezaspokojonych. Mitologia Obcego zboczyła w kierunku bardziej ludzkim. Sami sobie zgotowaliśmy ten los, nawet odnosząc się do innego klasyka Ridleya Scotta traktującego o replikantach (to by był największy mash-up w dziejach kina).
Nierówności tu wiele, ale rzeczywiście największe wyboje widoczne są na finale morderczej przejażdżki. Eksploracja planety z filmowym bohaterami ponownie przyniosła mi radość i (jako nieodłączny element serii) jest fragmentem sprawdzonym. Sam horror w ujęciu stricte akcji wygląda tak, jakby ktoś młodszy i żwawszy przejął stery. Jest donośnie, z przytupem i zaskakująco obficie. Wprawdzie to krótki posiłek, ale gwarantuję, że czyści od stołu nie odejdziecie. Dla mnie seria Obcego zawsze wiązała się z porządnie dobranymi aktorami. Tu, chociaż każdy jest na swoim miejscu, to większość może czuć się przez scenariusz niedopieszczona. I wszyscy powinni czuć się zazdrośni o Fassbendera, w tym przypadku pupila Ridleya Scotta.
Recenzja filmu "Alien: Przymierze" (2017), reż. Ridley Scott
Jako horror sci-fi nowy Obcy spełnia swoją rolę i pomimo strasznego zgrzytu w ostatnich 30 minutach, człowiek (widz) okazuje się być uzależnionym od tej historii. Ja jestem i wybaczam wiele. Siedem z dużym minusem. Ach, no i był gorszy od Prometeusza. A Prometeusza oceniam na 8/10 😀

Za seans dziękuję sieci kin.

Czas trwania: 122 min
Gatunek: sci-fi, horror
Reżyseria: Ridley Scott
Scenariusz: Dan O’Bannon, Ronald Shusett, Jack Paglen, Michael Green, John Logan, Dante Harper
Obsada: Michael Fassbender, Katherine Waterston, Billy Crudup, Danny McBride, Demián Bichir
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka: Jed Kurzel