Logan (2017)

Recenzja filmu "Logan" (2017), reż. James MangolKulejący, tracący moc Wolverine gaśnie z dnia na dzień. Filmowcy z Hollywood na czele z Jamesem Mangoldem postanowili dać raz jeszcze szansę Rosomakowi i Hugh Jackmanowi w tej roli. Rzucili go w wir wydarzeń dla młodszych i sprawniejszych. Tym razem został bohaterem kina drogi, musi być mentorem, powiernikiem. Jest przy tym zdruzgotaną legendą, ostatnią nadzieją i przy swojej eskapadzie do iluzorycznej krainy przypomina umierającego w drodze do własnej trumny. Nikt się tego nie wypierał. Producenci, aktor, fani również przyjęli to z pokorą. To koniec Rosomaka.

Śmiałeś się z Marvelowych produkcji? Z tych wszystkich super bohaterskich, kolorowych wdzianek i operatora, który wstydliwie odwracał obiektyw, gdy miało dojść do sceny z ekranową przemocą? Obejrzyj Logana, najlepiej w kinie, a być może tak jak i ja doświadczysz zjawiska niebywałego – opuszczających w pośpiechu salę kinową rodziców z dzieciakami. Kolorowy komiks stoi tu w odwrocie (chociaż film jest przez to okrutnie samoświadomy, przypomina jednocześnie najlepszą adaptację komiksu, czyli Watchmen), a producenci popuścili znacznie cugle i dali się wyszaleć Jamesowi Mangoldowi, który zrehabilitował się nad wyraz po azjatyckiej odsłonie Wolverina z 2013 roku. Mangold tym samym stał się reżyserem, który dał fanom najgorszy i najlepszy film o Rosomaku. Logan opowiedziany poniekąd w konwencji neo-westernu jest  historią o samotnym mutancie, który zamyka każdy dzień myślą, by palnąć sobie w łeb. To absolutne novum na polu adaptacji komiksu. Dla samego Marvela może być tym, czym Dark Knight był dla DC Comics. Jest bezkompromisowym, twardym, bardzo naturalistycznym obrazem walki nie o lepsze jutro, ale o próbę dotrwania do dnia jutrzejszego. Nad wyraz nihilistyczny bohater, który roztacza depresyjną aurę dookoła, przypomina kilku bohaterów z wczesnych filmów Mangolda, a przez to ma znamiona dzieła autorskiego. Przypomnijcie sobie postać szeryfa z Copland (Sylvester Stallone), czy nawet Johnny’ego Casha z Walk The Line (piosenka Casha rozbrzmiewa zresztą dojmująco podczas seansu). Chociażby na tej podstawie można odnieść wrażenie, że Logan to w pełni reżyserska wizja (na tyle na ile może być), a mniej film ze studia vide kompletna porażka, czyli Wolverine jako klapa wizerunkowa.
Recenzja filmu "Logan" (2017), reż. James Mangold
Logan
to bliskie kadry postaci, do której nie pasują słowa „super” i „bohater”. Jego zmęczone dragami oblicze zostanie wystawione na ciężką próbę. Ponad dwugodzinne kino drogi, które pomimo tego że przystanków ma kilka (nadających się w moim odczuciu do skrócenia, włącznie z przydługim trzecim aktem), odznacza się wyjątkowo energicznym tempem podczas scen gwałtownych. Ta energia, brutalizacja i ogólny wkurw wszystkich bohaterów przypominał mi fragmentarycznie Fury Road. Tam jednak zadyma rozciągała się na cały pościg, tutaj demolka została skomasowana i przedstawiona w pojedynczych postojach. To mały minus, bo zwraca uwagę na brak pomysłu na przełożenie scena na większe lokacje. Ale coś za coś. Wspomniane sceny przemocy są tak intensywne i tak zaskakujące, że szybko zapominamy o sprawach wiążących uniwersum, jak telepatia, telekineza, kontrola umysłu i inne. Tutaj liczy się tylko patroszenie, dekapitacja, anihilacja, liczne rany kłute, szarpane. Wszystkie zabiegi wykonywane są bez znieczulenia, bez zgody pacjentów. Cięcia nie odbywają się precyzyjnie, bo trafiają nie raz na odlew, w niewinnych, a operator tym razem zachowuje się jak rasowy dokumentalista łapiący w kadr wszystko ot tak, gdyby później trzeba było zidentyfikować, która kończyna do kogo należała.

Oglądajcie w kinie, bo nie wiadomo kiedy ponownie Marvel pozwoli na taką siekę. Krok dalej jest już tylko rasowe gore.

 

Za seans dziękuję sieci kin

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 137 min
Gatunek: Akcja
Reżyseria: James Mangold
Scenariusz: James Mangold, Scott Frank, Michael Green
Obsada: Hugh Jackman, Patrick Stewart, Dafne Keen, Eriq La Salle
Zdjęcia: John Mathieson
Muzyka: Marco Beltrami