Barry Lyndon

Recenzja powieści "Barry Lyndon" Williama Makepeace Thackeraya Ten filmowy Barry Lyndon od Stanleya Kubricka i ten stworzony przez Williama Makepeace Thackeraya to dwójka różnych bohaterów. I naprawdę musiałbym mocno nagiąć filmową analizę, wciąż wybitnego filmu Kubricka, by znaleźć podobne oznaki w charakterze obu Barrych (może poza pyszałkowatością i arogancją). Cała reszta? Reszta się zgadza, chociaż na potrzeby filmu zostały wycięte przeogromne fragmenty. Epizody wojenne, zabiegi o rękę Lady Lyndon (wyglądające zgoła inaczej), finał i wiele, wiele innych. Co ciekawe, niektóre fragmenty zgadzają się co do joty. Był to więc kolejny przykład jak Stanley Kubrick pofolgował sobie przy adaptacji powieści. Z tą różnicą, że William Makepeace Thackeray nie mógł się rzucić z oskarżeniami na reżysera (nie to co Stephen King przy ekranizacji Lśnienia).

Historia Redmonda Barry’ego napisana w formie autobiografii wciągnęła mnie bez reszty od pierwszego akapitu i uruchomiła się we mnie wewnętrzna potrzeba analizowania tej niebywałej przypadłości głównego bohatera. Połączenie megalomanii, pychy, wzoru dla XVIII-wiecznych coachów i przejmującego kretynizmu płynącego z wielu życiowych decyzji. Losy Redmonda przypomniały mi historię Nikodema Dyzmy. Dodałbym do tego kompletny brak samoświadomości tego co wyczyniał. Tytułujący się nad wyraz bogato był raczej średnio zamożnym chłopcem. I tak naprawdę to wszystkie swoje aspiracje, przełożone na plany, a czasami nawet na ich realizację zawdzięcza jednemu – szczęściu. W oryginale powieść ma tytuł The Luck of Barry Lyndon (pod takim była publikowana w odcinkach) i moim zdaniem tytuł jest najbardziej adekwatny do historii. Bowiem właśnie szczęściu wybitnie przeciętnego człowieka Thackeray chciał się przyjrzeć. Nie inteligencja, mądrość, wykształcenie, cierpliwość, a właśnie szczęście – zwodnicze, nie dające się sklasyfikować, opisać, a tym bardziej w niektórych przypadkach powtórzyć. A jednak Barry’ego i nieszczęście potrafiło uderzyć w czerep (chociaż to i tak było najczęściej następstwem jego kuriozalnych wyborów). Traf chciał, że podczas mozolnej wspinaczki na arystokratyczne szczyty miał aż nadto tego pierwszego. No i bez miary buty.

Thackeray napisał powieść lekką wykonując przy tym tytaniczną pracę na podłożu historycznym. Przez to właśnie świat Barry’ego Lyndona jest taki przebogaty, a sama książka ma niezwykłą wartość merytoryczną. I nie chodzi tu tylko o opisy strojów, przedmiotów czy idąc dalej mebli, pomieszczeń, budynków w końcu pałaców i dworów. Cały rys historyczny daje nam wgląd w wiele autentycznych postaci i w samą sytuację Europy w tamtym okresie.

Jednak najważniejszy jest oczywiście Barry. I już pozostawiając z boku jego przywary, przyznam, iż to właśnie główny bohater był sprawcą wszystkich emocji wynikających z lektury. Nie pamiętam kiedy na kartach powieści miałem okazję spotkać postać tak antypatyczną, złą, przykrą i smutną. Od początku do końca stanowił dla mnie przykład antybohatera z krwi i kości, irytującego debila, który bez dwóch zdań wyszedł ze swojej strefy komfortu.

Bardzo polecam.

Powieść Barry Lyndon ukazała się nakładem Wydawnictwa Replika i została objęta patronatem bloga Po napisach.

8/10 - bardzo dobry

Autor: William Makepeace Thackeray
Ilość stron: 315
Oprawa: twarda ze skrzydełkami
Wydawnictwo:  Wydawnictwo Replika